[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Podniecony Ali zaczął perswadować, zaraziwszy się obłędnym pośpiechem Almayera:— Jeśli prędko jechać, lepsze czółno.Wielka łódź nie dogoni, tak samo jak małe czółenko.— Nie! Nie! Weźmiesz wielką łódź! Ty bałwanie! Ty nędzniku! — ryknął Almayer, zupełnie jakby zwariował.— Wołaj ludzi, prędko.Leć!Ali zaczął biegać po podwórzu; otwierał kopnięciem drzwi chat i wsadzał głowę do środka, wrzeszcząc straszliwie; w miarę jak przelatywał od chaty do chaty, wychodzili zaspani, dygocący ludzie i gapili się na niego, skrobiąc się po żebrach w apatycznym oszołomieniu.Bardzo było trudno wprawić ich w ruch.Minęła dobra chwila, nim przestali przeciągać się i dygotać.Kilku z nich chciało coś zjeść.Jeden oświadczył, że jest chory.Nikt nie wiedział, gdzie się ster zawieruszył.Ali latał na wszystkie strony, rozkazując, lżąc, popychając to jednego, to drugiego, i zatrzymując się niekiedy, aby załamać prędko ręce i jęknąć, ponieważ wielka łódź była znacznie mniej szybka od najgorszego z czółen, a pan nie chciał wcale słuchać jego perswazji.Almayer zobaczył nareszcie, że łódź rusza; ludzie wiosłowali niedbale, zziębnięci, głodni, nadąsani.Stał na pomoście i śledził, jak płynęli w dół rzeki.Był wówczas już jasny dzień i na niebie nie dostrzegało się najmniejszej chmurki.Almayer poszedł na chwilę do siebie.Wśród jego domowników panowało zamieszanie; wszystkich zdumiało dziwne zniknięcie kobiety Serani, która zabrała dziecko i zostawiła rzeczy.Almayer nie odezwał się do nikogo, zabrał rewolwer i wrócił nad rzekę.Wskoczył do małego czółenka i sam zaczął wiosłować kierując się w stronę szkunera.Posuwał się bardzo wolno, ale gdy dotarł do szkunera i zaczął obwoływać cichy statek, przybrał ton i wygląd człowieka, który śpieszy się bez pamięci.— Hej tam, szkuner! Hej, szkuner! — krzyczał.Szereg obojętnych twarzy pojawił się nad nadburciem.Po chwili jeden z Malajów, człowiek o wełnistej czuprynie, rzekł:— Tuan!— Wołajcie oficera, oficera! Zawołaj go, stewardzie! — rzekł Almayer, w podnieceniu chwytając gwałtownie rzuconą przez kogoś linę.Nim upłynęła minuta, wychylił głowę porucznik.Spytał zaskoczony:— Czym mogę panu służyć?— Niech pan zaraz spuści gik*, panie Swan — natychmiast.Proszę o to w imieniu kapitana Lingarda, Potrzebuję koniecznie gika.To kwestia życia lub śmierci.Wzburzenie Almayera podziałało silnie na porucznika.— Dobrze, proszę pana.Załoga do łodzi! Serang, pomóżcie tam!… Gik wisi na rufie.Niech pan siada do gika — rzekł spoglądając w dół na Almayera.— Ludzie zejdą po linie.Almayer wgramolił się na tylną ławkę, czterech kelasich* było już w giku, a wiosła podawano przez barierę na rufie.Porucznik przyglądał się.Nagle rzekł:— Czy to coś niebezpiecznego? Może pan potrzebuje pomocy? Pojechałbym z panem…— Tak, tak! — zawołał Almayer.— Niech pan się zabiera.Proszę się śpieszyć.Niech pan weźmie rewolwer.Prędko! Prędko!Lecz mimo gorączkowego pośpiechu rozparł się w giku ze spokojem i siedział obojętnie, póki oficer nie dostał się do łódki i nie umieścił się obok niego przeszedłszy po ławkach.Wówczas Almayer jakby obudził się i zawołał:— Puszczajcie, puszczajcie linę!— Linę puść! linę! — wrzasnął dziobowy szarpiąc nią.Ludzie na pokładzie krzyczeli również: „Linę puść!”, aż wreszcie ktoś się domyślił, że trzeba linę odrzucić, i łódź odsunęła się szybko od statku wśród zapadłego nagle milczenia.Almayer sterował.Porucznik siedział u jego boku, wsuwając naboje do komór rewolweru.Po nabiciu broni zapytał:— Co się stało? Czy pan kogo ściga?— Tak — odrzekł krótko Almayer z oczami utkwionymi w rzece.— Musimy schwytać niebezpiecznego człowieka.— Lubię takie polowanko — oświadczył porucznik, lecz zniechęcony surowym i zamyślonym wyglądem Almayera, nic więcej nie powiedział.Minęła prawie godzina.Kelasi to pochylali się naprzód, to kładli się na plecach twarzą do nieba, kołysząc się miarowo i pędząc wiosłami łódź, która śmigała po wodzie; dwaj biali siedzieli wyprostowani na tylnej ławce, chwiejąc się z lekka w rytm silnych uderzeń długich wioseł.— Na szczęście jest odpływ — zauważył oficer.— Prąd zawsze płynie w dół na tej rzece — rzekł Almayer.— Tak, wiem — odparł tamten — ale płynie szybciej z odpływem.Niech pan spojrzy na brzeg, zobaczy pan, jak szybko się posuwamy! Ten prąd robi chyba jakie pięć węzłów.— Hm! — mruknął Almayer.Potem nagle rzekł: — Tam jest między dwiema wyspami przesmyk, który oszczędzi nam cztery mile.Przy niskiej wodzie te dwie wyspy wyglądają o suchej porze roku jak jedna, z błotnistym rowem pośrodku.Ale warto spróbować.— To trudna sprawa ze względu na odpływ — rzekł chłodno porucznik.— Pan wie najlepiej, czy zdążymy tamtędy się przedostać.— Spróbujemy — rzekł Almayer śledząc bacznie wybrzeże.— Uważać tam!Pociągnął mocno linkę steru.— Wiosła skróć! — krzyknął porucznik.Łódź obróciła się i weszła w wąski otwór przesmyku, który rozszerzył się, nim zdążyli stracić szybkość.— Do wioseł!… Dość tu miejsca — mruknął porucznik
[ Pobierz całość w formacie PDF ]