[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zamiast stanowić dla niej podporę, był tylko dodatkowym ciężarem.Ale Marta Bendall należała do tego rzadkiego, wywołującego podziw gatunku ludzi, którzy nigdy się nie poddają.Zdolność stawiania czoła przeciwnościom losu miała we krwi, a jej wielkie serce było otwarte dla wszystkich, pomimo tylu zmartwień, które ją trapiły.W głębi tego serca tkwiło niewzruszone postanowienie, by jak najlepiej wykorzystać to, co dobry Bóg dla niej przeznaczył.i nigdy nie przestać dziękować Mu za największy dar - za ukochane dzieci.Tłum robotników śpieszących każdy do swojej przędzalni rozproszył się na wierzchołku Wzgórza Cicely, a ich cichnące głosy całkiem zagłuszył przeraźliwy dźwięk syreny fabrycznej, oznajmiającej, że do rozpoczęcia pracy pozostało jeszcze tylko pięć minut.- No, dalej, Marto! Pomarzyć to sobie mogłaś rano w łóżku! A może twój chłop ci nie dał, co?Marta odwróciła się na dźwięk prostackiego śmiechu, który wyrwał ją z zamyślenia:- O, Stary Fred, dzień dobry - powiedziała, przystając na jedną małą chwilkę, by zatrzeć ręce w cieple buchającym z koksiaka.Stary Fred był nocnym stróżem.Nie brakowało mu tupetu, ale w gruncie rzeczy był nieszkodliwym człowieczkiem, zawsze skorym do sprośnych żartów.- Nie sądziłam, że o tej porze jeszcze cię tu spotkam - dodała, uśmiechając się filuternie.Wiesz, co się stanie, jeśli zaskoczy cię światło dzienne7 Uschniesz.tak jak ten hrabia Drakula.Stary Fred ryknął śmiechem, przyjmując z uznaniem jej dowcip, a jego zbyt obszerna czapka, która jedynie dlatego nie spadała mu na twarz, że opierała się na uszach, zakołysała się niebezpiecznie.Marta, zresztą bez cienia złośliwości, już dawno stwierdziła, że Stary Fred przypomina jej groteskowego maszkarona - nieszkodliwego, choć przeraźliwie brzydkiego!- Dalej, staruszku - powiedziała ciepło - najwyższy czas, abyś znalazł się w domu, w ciepłym łóżku.Noc była pewnie długa i zimna, co? - Odwróciła się w kierunku przędzalni Bainesa.- Muszę już lecieć odbić kartę! Liczy się każdy grosz! Na razie, Fred.- Na razie, dziewczyno! - odkrzyknął w ciemność.Marta zatrudniła się w przędzalni Bainesa przed trzema tygodniami, kiedy to mały Barty poszedł do szkoły.Nie było jej łatwo - praca była bardzo nużąca.Ale cieszyła się, że może zarobić parę dodatkowych, zawsze potrzebnych szylingów.Rzeczą najbardziej dokuczliwą, do której najtrudniej było jej się przyzwyczaić, był hałas.Nieustanny, przenikliwy łoskot maszyn, połączony z rytmicznym dudnieniem, ogłuszał i boleśnie szarpał nerwy.W olbrzymim wiktoriańskim budynku, w którym upływały Marcie dni, warsztaty tkackie i przędzarki rządziły myślami i życiem ludzi.Prowadzenie przez robotników normalnej rozmowy było fizycznie niemożliwe.Próby dosłyszenia zwykłego ludzkiego głosu, pośród przytłaczającego łoskotu tych niestrudzonych maszyn skazane byty na zupełne niepowodzenie.Dlatego też z pomysłowością zrodzoną z potrzeby robotnicy z hrabstwa Lancashire opracowali swój własny, bezgłośny, choć funkcjonalny sposób porozumiewania się.Dzięki swojemu specjalnemu językowi, opartemu na gestach i czytaniu z ust, oszukiwali dudniące maszyny, które zrobiły z nich niemowy.Na półce została już tylko karta Marty.Wszyscy zdążyli odbić swoje i odłożyli je na drugą półkę.Wsunęła żółty kartonik w szczelinę nad zegarem w chwili, gdy wskazówki dochodziły do szóstej - świetnie - szepnęła, klepiąc zegar z wdzięcznością.- W samą porę!Otwierając ciężkie, zielone drzwi do szatni, słyszała, jak jedna po drugiej ruszają maszyny.Wyskoczyła z płaszcza, wrzuciła go w pośpiechu na wieszak i pobiegła do swojej maszyny.- Hej, Marto! Gdzieś ty się, do diabła, podziewała?- Tom Atkinson był nadzorcą.Wielki jak słoń, sylwetką przypominał szpulę na bawełnę, zwężającą się ku końcom, a wybrzuszoną pośrodku.Jego zaczerwienione i wiecznie załzawione oczy nie były w stanie na niczym się skupić, bowiem gdy lewe próbowało zatrzymać się na czymś dłużej, prawe zupełnie odmawiało posłuszeństwa, aż w końcu oczy rozbiegały się każde w inną stronę.Wtedy już zupełnie nie można było określić, na kogo patrzy biedny Tom! Na dobitkę wszystkie te żałosne próby odbywały się za wąskimi, nie oprawionymi szkłami, tkwiącymi na czubku jego długiego, przypominającego kartofel nosa.- Co znowu! Wcale się nie spóźniłam, Tomie Atkinson! Przecież dopiero szósta! - Marta znała swoje prawa i obowiązki.- No tak.- nadzorca niepewnie pogroził jej palcem.- No tak.- powtórzył słabo, oddalając się już wzdłuż rzędu przędzarek.- Uważaj! Tylko uważaj! - rzucił za siebie, ośmielony rosnącym dystansem.Marta uśmiechnęła się, obserwując oddalającą się szybko postać:- Biedny, stary Tom.- mruknęła.- Żeby kazać mu nadzorować taki babiniec!Nie odsłaniając swych długich czarnych włosów, zręcznie owinęła wokół głowy szalik, tak że powstał z niego obcisły, dobrze dopasowany turban, osłaniający wspaniałe włosy przed kłakami bawełny, które miały wkrótce wypełnić pomieszczenie jak lepkie płatki śniegu.Sięgnęła do małej drewnianej szafki pod skrzynką na szpule, wyjęła miękkie pantofle i włożyła je zamiast chodaków, w których przyszła.Potem założyła zielony drelichowy fartuch z głębokimi kieszeniami.Zawiązała go w pasie, sprawdziła, czy dolny odbieralnik wypełniony jest do końca pustymi szpulami i włączyła maszynę.Choć Marta była dość opanowana, włączanie olbrzymiej maszyny było dla niej bardzo nieprzyjemne.Maszyny wyglądały groźnie.Wielkie, żelazne monstra, dumne i władcze, ciągnęły się bez końca wzdłuż, wszerz i w górę.Każda miała ponad dwadzieścia metrów szerokości i, jak się wydawało, tyleż wysokości.Sięgając niemal wysokich wiktoriańskich stropów, przyćmiewały światło i tłumiły ludzkie głosy.Na całej szerokości każdej maszyny wirowały setki szpul, skrzypiąc pod ciężarem obracającej się bawełny
[ Pobierz całość w formacie PDF ]