[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Lakamba sluchał z zamkniętymi oczami i błogim uśmiechem, a Babalatji wciąż kręcił Zapadał chwilami w drzemkę, kiwając się nad katarynką, i budził się z wielkim strachem, nadrabiając stracony czas kilku szybkimi obrotami rączki.Natura spoczywała w głębokim śnie, wyczerpana dzikim zamętem, a pod niepewną ręką sembirskiego dyplomaty Il Trovatore[32] płakał, zawodził i żegnał się w kółko ze swoją Eleonorą, porwany żałosnym i łzawym kręgiem wynurzeń powtarzających się bez końca.Rozdział siódmyPo burzliwej nocy nastał— jasny, przejrzysty poranek, Ścieżka wiodąca od niskiego brzegu Pantai do wrót osiedla Abdulli tonęła w blasku wczesnego słońca.Tego ranka była pusta i słała się między kępami palm ciemnożółtym szlakiem udeptanym twardo przez bose nogi.Cienie wyniosłych pni przekreślały ją w nieregularnych odstępach ostrymi, czarnymi liniami, a sylwetki liściastych głów palmowych padały ponad dachami domów stojących nad brzegiem Pantai, hen, aż na samą rzekę, która płynęła szybko i cicho obok opustoszałych chat.Na wąskim pasie wydeptanej trawy między zabudowaniami a ścieżką kurzyły się porzucone ogniska; cienkie, żłobione kolumienki dymu wykwitały z nich w chłodnym powietrzu, zasnuwając słoneczną pustkę osady przejrzystą gazą tajemniczej niebieskawej mgły.Almayer wstał dopiero co z hamaku i wodził sennym wzrokiem po Sembirze dziwiąc się jego martwemu wyglądowi.W domu panowała także głucha cisza.Nie słyszał ani głosu żony, ani kroków Niny krzątającej się zwykłe o tej porze w wielkim pokoju, który łączył się z werandą.Pokój ów zwany był salonem w chwilach, gdy Almayer chciał podkreślić wobec białych swoje kulturalne potrzeby i nawyknienia.Nikt w tym salonie nigdy nie siadywał; zresztą nie było i na czym siedzieć, bo pani Almayer zniszczyła w napadach wściekłości całe umeblowanie.Podniecona wspomnieniami z korsarskich swoich czasów, zrywała z okien firanki na sarongi dla dziewcząt służebnych, a okazałe meble paliła po kawałku, aby ugotować ryż.Lecz Almayer nie myalał o tym w danej chwili; rozpamiętywał powrót Daina i jego nocne widzenie się z Lakambą.Jaki wpływ będzie miała ich narada na wykonanie z dawna obmyślonych planów, tak bliskich urzeczywistnienia? Niepokoiła go nieobecność Daina, który obiecał zjawić się wczesnym rankiem.„Miał aż nadto czasu, aby przeprawić się przez rzekę — rozmyślał Almayer.— Tyle jest dziś jeszcze do roboty! Trzeba obmyślić szczegóły jutrzejszego wczesnego wyjazdu, trzeba spuścić łodzie na rzekę — i w ogóle chodzi o mnóstwo rzeczy, które nasuwają się dopiero w ostatniej chwili.Wyprawa musi być zorganizowana bez zarzutu; nie wolno niczego zapomnieć ani zaniedbać, ani też…”Ogarnęło go nagle poczucie niezwykłego osamotnienia.Zatęsknił za czyimkolwiek głosem, choćby to był nienawistny głos żony — aby tylko położyć kres złowróżbnej ciszy, w której zalękniona wyobraźnia przeczuwała zwiastunkę nowego nieszczęścia.— Cóż się stało? — mruknął i poczłapał do balustrady w zsuwających się z nóg pantoflach.— Czy wszyscy pospali się, czy też wymarli?Osada jednak żyła, i to nawet bardzo intensywnie.Ocknęła się już o bladym świcie, gdy Mahmat Bandjar w przypływie niesłychanej energii dźwignął się z posłania i wziąwszy siekierę przestąpił przez postacie swoich dwóch śpiących żon.Drżąc z chłodu szedł nad brzeg rzeki, aby sprawdzić, czy woda nie porwała domku, który tam zbudował.Przedsiębiorczy Mahmat umieścił swoją nową chatę na dużej tratwie przymocowanej bezpiecznie u błotnistego przylądka, przy zbiegu obu ramion Pantai.Wybrał miejsce, gdzie chata była zabezpieczona przed pniami ocierającymi się o przylądek w czasie wylewu.Mahmat szedł przez wilgotną trawę szczękając zębami i przeklinał po cichu twarde wymagania codziennego życia, które wyganiały go z ciepłego posłania w chłód poranny.Rzuciwszy okiem przekonał się, że chata stoi na miejscu.Powinszował sobie przezorności w umieszczeniu jej, bo coraz jaśniejsze światło dnia ukazało mu pogmatwane szczątki drzew, osiadłych na błotnistej mieliźnie, splecione gałęźmi w bezkształtną tratwę.Wir powstały u zbiegu obu ramion rzeki szarpał tą plątaniną gałęzi i kłód uderzając i trąc je o siebie.Mahmat zszedł aż do wody, aby opatrzyć liny z rotanu, którymi chata była przymocowana.Słońce wysunęło się właśnie zza lasu na przeciwległym brzegu rzeki.Pochylony nad wiązadłami, spojrzał obojętnie na gmatwaninę pni miotających się niespokojnie i dostrzegł widać coś niezwykłego, bo upuścił nagłe siekierę i wyprostował się ocieniając ręką oczy przed promieniami wschodzącego słońca.Dojrzał jakiś czerwony przedmiot, po którym przewalały się kłody otaczając go lub też zwierając się nad nim.Zrazu wydało się Mahmatowi, że to kawał czerwonego materiału, ale wnet spostrzegł swoją pomyłkę i podniósł wielki wrzask.— Ah, ja! Tam w wodzie, tam jest człowiek między kłodami! — Przytknął dłonie do ust i krzyczał, zwrócony w stronę osady, wymawiając wyraźnie sylaby.— Tu w wodzie są czyjeś zwłoki! Chodźcie zobaczyć! Jakiś obcy trup!Kobiety z najbliższego domku krzątały się już na dworze przy rozniecaniu ognisk i łuskały ryż na śniadanie.Ostrymi głosami podjęły wezwanie Mahmata, które przewędrowało całą osadę od chaty do chaty i zamarło w oddali.Mężczyźni, podnieceni wieścią, wypadli z chat, biegnąc w milczeniu ku błotnistemu cyplowi, gdzie nieczułe kłody zwierały się, tarły i przewalały nad nieznajomym trupem z tępą zawziętością właściwą bezdusznym przedmiotom.Za mężczyznami śpieszyły kobiety zaniedbując domowe obowiązki i lekceważąc sobie skutki takiego postępowania, a na samym końcu biegły z radosnym świergotem gromadki dzieci upojonych nieoczekiwanymi wrażeniami.Almayer zawołał głośno na żonę i córkę, nie otrzymał jednak żadnej odpowiedzi.Znieruchomiał nasłuchując pilnie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • luska.pev.pl
  •