[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.A dopiero potem wracam i śledzę akcję, i przypatruję się, jak też sobie ze wszystkim poradził.To o wiele bardziej interesujące.Laura przyglądała mu się z zaciekawieniem, lecz także z przyganą.— Nie sądzę, by autor był z tego zadowolony — orzekła.— Oczywiście, że nie.— Myślę, że powinien pan czytać książkę zgodnie z jego zamysłem.— Ach! — westchnął pan Baldock.— Zapominasz, że trzeba wysłuchać i drugiej strony, jak mówią ci przeklęci prawnicy.Zapominasz o czytelniku.A czytelnik ma swoje prawa.Autor pisze książkę tak, jak mu się żywnie podoba.Na swój sposób.Pomija interpunkcję i do woli fantazjuje.Czytelnik zatem czyta ją tak, jak chce czytać, a autorowi nic do tego.— To coś takiego jak bitwa — powiedziała Laura.— Lubię bitwy — przyznał się pan Baldock.— Prawda jest taka, że myśl o upływającym czasie nie daje nam spokoju.Jednakże porządek chronologiczny nie ma żadnego znaczenia.Biorąc pod uwagę wieczność, możemy poruszać się w czasie tak, jak chcemy.Lecz kto by zważał na wieczność…Laura przestała słuchać pana Baldocka.Nie przejmowała się wiecznością.Przejmowała się Shirley.Panem Baldockiem, obserwującym jej oddane spojrzenie, raz jeszcze targnął bliżej nie określony lęk.CZĘŚĆ DRUGASHIRLEY — 1946ROZDZIAŁ PIERWSZY1Shirley, ściskając pod pachą rakietę do tenisa i sportowe pantofle, podążała przez trawnik żwawym krokiem.Była nieco zdyszana.Musze się pośpieszyć, pomyślała, inaczej nie zdążę na kolację.Doprawdy, ten ostatni set nie był ani potrzebny, ani udany.Pam patałaszy grę.Pam i Gordon to żadni przeciwnicy dla niej i, jak też on miał na imię… dla Henry’ego? Tak, dla Henry’ego.Ciekawe, Henry… a dalej?Przypomniawszy sobie Henry’ego, Shirley bezwiednie zwolniła.Henry był kimś nowym w jej dotychczasowych doświadczeniach.Ani trochę nie przypominałtutejszych młodzieńców, traktowanych przez nią jednakowo bezstronnie.Robin, syn miejscowego pastora.Miły, zapatrzony w nią i zawsze wobec niej rycerski.Uczy się języków orientalnych w S.O.A.S.* i trochę pozuje na intelektualistę.Peter.Nieznośny żółtodziób.Edward Westbury, sporo starszy, pracuje w jakimś banku i ma głowę zaprzątniętą polityką.Wszyscy byli stąd, z Bellbury.Henry, którego przedstawiono jako czyjegoś bratanka, był z zewnątrz i wnosił w ich grono atmosferę pewnej swobody i niezależności.Shirley wprost przepadała za tym ostatnim słowem.Określało podziwianą przez nią cechę charakteru.Cóż, w Bellbury nie było miejsca na niezależność, wszyscy byli silnie związani ze wszystkimi.W Bellbury panowała nader ścisła rodzinna solidarność.W Bellbury wszyscy mieli korzenie.Wszyscy byli tutejsi.Taki Henry, nie da się ukryć, nie był tutejszy.W najgorszym wypadku byłbratankiem jakiejś tutejszej ciotki, choć też nic pewnego, czy ta ciotka była ciotką prawdziwą, czy żoną jego wuja.Śmieszne, powiedziała do siebie Shirley, bo przecież Henry na pewno ma ojca i matkę, a także dom, jak wszyscy inni.A może nie ma.Może jego rodzice umarli dość młodo w jakiejś zapadłej części świata.A może ma matkę, która spędza życie na Riwierze, i która miała dużo mężów.Jesteś śmieszna, zgromiła w końcu sama siebie.Przecież nic o nim nie wiesz.Nie znasz jego nazwiska.Nawet nie pamiętasz, kto go przyprowadził na kort.Miała jednak wrażenie, że to, iż niczego nie wie, chyba wynika z charakteru Henry’ego.Henry, myślała dalej, mógłby się zawsze pojawiać w ten sam sposób —nie wiadomo skąd i kiedy — a potem znów znikać i nadal nikt by nie znał ani jego nazwiska, ani nazwiska jego ciotki.Ot, po prostu nadzwyczaj dobrze grający w tenisa, atrakcyjny młody człowiek o ujmującym uśmiechu.I to wszystko.Choć jakie to było miłe, kiedy na pytanie Pam Crofton: „No więc jak będziemy rozstawieni?” — odpowiedział bez chwili wahania: „Ja i Shirley przeciwko wam dwojgu”, i zakręciwszy rakietą, zapytał: „Gramy ostro czy łagodnie?” Henry, była całkiem pewna, zawsze robi dokładnie to, na co ma ochotę.„Przyjechałeś na długo?” — zapytała ze zwykłej ciekawości, a on odparłniezdecydowanie: „Och, raczej nie”.Nie zaproponował następnego spotkania.Na twarzy Shirley pojawił się grymas zawodu.Szkoda…Ponownie spojrzała na zegarek i przyśpieszyła kroku.Jak nic się spóźni.Nie żeby Laura miała jej to za złe.Laura nigdy i niczego nie ma jej za złe.Laura jest aniołem…Już miała przed sobą dom.Okryty patyną lat, zakrzepły w swej dawnej, georgiańskiej urodzie, sprawiał wrażenie lekko przechylonego, co, jak wiedziała, było skutkiem dawnego pożaru, który pochłonął jedno skrzydło, już nigdy potem nie odbudowane.Zwolniła.Ostatnie promienie przedwieczornego słońca złociły wychodzące na zachód okna i kładły się blaskiem na spłowiałych, delikatnych perkalikowych firankach.Wokół panowała kojąca cisza.Dziwne, lecz właśnie dzisiaj nie chciało jej się wracać do domu.Nie miała ochoty zamykać się w zwykle tak przyjaznych ścianach.W ścianach, w których oczekiwała na nią Laura, zawsze witająca ją serdecznie i spoglądająca opiekuńczymi oczami, a także Ethel, pośpiesznie nakrywająca do stołu.Dwie serdeczne istoty, dwa symbole miłości, opieki, prawdziwego domu… tego wszystkiego, co niewątpliwie stanowi największą wartość w życiu.I to wszystko jest jej, bez żadnego wysiłku czy starań z jej strony.Ona jest w samym środku tego… I to wszystko ją przytłacza…Przytłacza? No proszą, skąd mi to przyszło do głowy, pomyślała Shirley.Czy to wszystko naprawdę mnie przytłacza? Co u licha miałoby to znaczyć?Lecz to było dokładnie to, co czuła.Ucisk, wyraźny, ciągły ucisk.Jak kiedyś, podczas pieszej wycieczki, ciężar plecaka na plecach.Najpierw ledwo zauważalny, a potem coraz bardziej dający się we znaki, wrzynający się w ramiona, walący się na nią, przygniatający ku ziemi.Jak jakieś brzemię…Dosyć, to straszne! Rzuciła się pędem ku otwartym drzwiom domu.Weszła do środka.Hall tonął w półmroku.Z piętra dobiegł stłumiony, z lekka matowy głos Laury:— To ty, Shirley?— Tak, chyba się straszliwie spóźniłam, Lauro.— Nie szkodzi.To tylko zapiekanka z makaronem, au gratin.Ethel trzyma ją w piekarniku.— Laura Franklin zbliżyła się do poręczy schodów: wątłe, kruche stworzenie, z prawie bezbarwną twarzą i przepastnymi, brązowymi oczami, osadzonymi poci niezwykłym kątem, co w jakiś osobliwy sposób nadawało im tragiczny wyraz.Zeszła na dół, uśmiechając się do Shirley.— Dobrze się bawiłaś?— Tak — odparła Shirley.— Jak tenis?— Nieźle.— Nikogo ekscytującego? Samo Bellbury?— Och, w większości Bellbury.To zabawne, jak czasami nie ma się ochoty odpowiadać na czyjeś pytania.Nawet jeśli odpowiedzi byłyby całkiem niewinne [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • luska.pev.pl
  •