[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ale choć inżynierowie uwijali się żwawo, wiry historii były od nich szybsze.Kiedy pierwszy człowiek postawił stopę na Księżycu, Kennedy już nie żył, a jego następca, Johnson skończył urzędowanie.Amerykański program kosmiczny, wydawało się, że będący u szczytu powodzenia, został wypatroszony, wręcz zamordowany, jako ofiara wojny w Wietnamie, do której eskalacji doprowadziły właśnie decyzje Johnsona.Jednak Centrum Kosmiczne przetrwało, a nawet się rozrosło.Będąc najważniejszym ośrodkiem wszystkich lotów załogowych, stało się kwaterą główną setek astronautów rekrutowanych do lotów promami kosmicznymi, a także ich następców.Tutaj trenowano kobiety i mężczyzn wyruszających na amerykańską stację kosmiczną Freedom albo inne, zagraniczne (a nawet prywatne) stacje orbitalne.Na pierwszy rzut oka Centrum Kosmiczne Johnsona wyglądało jak kampus uniwersytecki.Modernistyczne budynki o ścianach ze szkła i zielone trawniki, swobodna atmosfera, pełno młodych ludzi, przechadzających się albo jeżdżących samochodami po szerokich, obsadzonych drzewami ulicach.Przy głównym wejściu spoczywała jednak olbrzymia rakieta Saturn V, relikt dawnej epoki Apollo, leżąca na boku niczym wyrzucony na brzeg wieloryb.A za wysokimi wieżami ze szkła i stali znajdowały się mniejsze, pozbawione okien budynki, rozbrzmiewające elektrycznym buczeniem oraz warkotem pomp i motorów.W jednym z tych pozbawionych okien budynków mieściło się „zapasowe” centrum kontroli lotu.Kiedy przyszła wiadomość z Królewca, był właśnie spokojny, ciepły teksański wieczór, dopiero co minęła godzina ósma.Także i tu ci, którzy podejmowali najważniejsze decyzje, ruszyli do swych podmiejskich domów.Pulpity i konsolety obsadzała tylko garstka ludzi, w większości młodych i niedoświadczonych.Ich przełożony, analityk systemów w średnim wieku, kiedy zadzwonił telefon jego gorącej linii, grzebał właśnie w torebce pełnej serowych, tortillowych chipsów.Gdy unosił słuchawkę, wyraz jego nalanej twarzy był mieszaniną zmieszania i rozdrażnienia.Czystym zbiegiem okoliczności, amerykański kontroler z Królewca okazał się kimś, kogo znał osobiście.Wspólnie spędzili kilka semestrów w CalTechu.– Josie, jak się masz? – zagadnął do skrzywionego zdenerwowaniem oblicza, które pojawiło się na monitorze.– Czy Ruscy dobrze cię traktują?Przez czas niemal równy jednemu uderzeniu serca, elektroniczny sygnał odbił się od satelity komunikacyjnego i wrócił do niego, niosąc odpowiedź.– Sam, mamy problem.Pochylił się w swoim fotelu.– Jaki problem?– Doktor Li zezwolił na przedłużenie wyprawy łazikiem, bez zasięgnięcia opinii centrum kontroli lotu.– Jezu Chryste! – położył tłustą dłoń na swej obfitej piersi.– Myślałem, że naprawdę coś się stało.Jo, nie strasz mnie tak!– To jest problem, to naruszenie protokołu dowodzenia misją.– Ech, to tylko duperela.Jeśli cholerny łazik się rozwali albo ktoś tam utknie, to wtedy będzie problem.Teraz to tylko biurokracja.– Musisz mi dać do telefonu Maxwella i Goldschmitta – nie ustępowała Josie.– Powinni się zaraz o tym dowiedzieć.– Gówno zrobią.– Żadne gówno.Albo ty do nich zadzwonisz, albo ja zadzwonię do ich rosyjskich odpowiedników tutaj, w Królewcu.Zerknął na zegar na przeciwległej ścianie.– Chryste, tam jest czwarta rano.– Roscoe, to ważna sprawa.– Nie mów do mnie Roscoe!– Zadzwoń do Maxwella i Goldschmitta.Zrób to teraz, póki jeszcze nie zabrnęli za daleko.– Oni pewnie teraz jedzą kolację.– Co wolisz: przeszkodzić im w kolacji czy dowiedzieć się jutro, że dwóch członków załogi przebywającej na powierzchni Marsa, ruszyło na niedozwoloną wycieczkę? Dlatego, że ty nie powiedziałeś im w porę, iż mają się zatrzymać?WASZYNGTON: Nieprzypadkowo, Alberta Brumado zaproszono na uroczystą kolację, której gościem honorowym miała być sama wiceprezydent.Brumado wiedział, że ta kobieta ma duże szanse zostać kolejnym prezydentem Stanów Zjednoczonych, a jej stosunek do lotów na Marsa może bardzo zaważyć na tym, kiedy – albo czy w ogóle – ku czerwonej planecie wyruszy następna ekspedycja.Brumado spotykał się już z nią wielokrotnie i choć ich poglądy na temat badań kosmosu diametralnie się różniły, byli do siebie przyjaźnie nastawieni, w ten uprzejmy, wymuszony sposób, który polityczni oponenci często uznają za konieczny w niektórych sytuacjach.Na waszyngtońskie salony nie zapraszano tylu osób, aby na przyjęciach i kolacjach dało się toczyć bitwy.Lepiej było się uśmiechać, zgadzać niż nie zgadzać – w każdym razie na gruncie towarzyskim.Zatem Brumado nie miał najmniejszego zamiaru nawet wspominać wiceprezydent o Marsie.To było spotkanie towarzyskie, czas, aby zachowywać się z wdziękiem i urokiem, budować miłą atmosferę, która złagodzi tarcia podczas długich, prowadzonych za dnia rozmów o sprawach polityki.Mowa, którą wiceprezydent wygłosiła po kolacji, stanowiła jasny sygnał, iż liczy na nominację ze strony swej partii.Mówiła o wielkości Ameryki, o wzroście narodowej gospodarki, a także o tym, jak jej własne działania na czele specjalnego wydziału, zajmującego się rewitalizacją miast, zmieniły ich oblicze na całym obszarze między wybrzeżami.– A kluczem do tego wszystkiego – rzekła swoim słuchaczom, mężczyznom w strojach wieczorowych i obwieszonym klejnotami kobietom w szykownych sukniach – kluczem jest synergia, współdziałanie, sposób, w jaki zebraliśmy razem ludzi idących różnymi życiowymi ścieżkami po to, aby pracowali wspólnie i dodawali swoją energię do energii innych, aż suma ich osiągnięć doprowadzi do rzeczy znacznie przewyższających sumę ich pojedynczych wysiłków.Synergia naprawdę działa! A ta administracja chce jej użyć do rozwiązania dręczących nas wciąż problemów.Brumado słuchał uważnie, siedząc przy jednym z pięciu tuzinów okrągłych stolików, w towarzystwie dziewięciorga obcych mu ludzi.Wiceprezydent mówiła o wkładzie ekonomii do rozwoju wysokich technologii, wspominała nawet sukcesy orbitalnych fabryk, jednak nie napomknęła wprost o Marsie albo naukach kosmicznych.Alberto wiedział jednak, że gdy badacze Marsa powrócą, to właśnie ona powita ich w pełnym blasku jupiterów.Zdziwił się, gdy obok niego pojawił się jeden z pomocników wiceprezydent i nachylił się, szepcząc:– Pani wiceprezydent chciałaby porozmawiać z panem na osobności, kiedy już zakończy mowę.Czy byłby pan uprzejmy pójść ze mną?Brumado starannie złożył swoją serwetkę i położył obok na wpół opróżnionej filiżanki kawy.Ściszonym głosem przeprosił swych dziewięcioro towarzyszy, wstał i na paluszkach ruszył między innymi stolikami, przez półmrok hotelowej restauracji, podążając za ciemno ubranym asystentem w stronę kuchni.Autorytet poznaje się dzięki drobiazgom, pomyślał Brumado [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • luska.pev.pl
  •