[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Helen odczuwała gwałtowną potrzebę towarzystwa.Nie, to nie całkiem tak.Ktoś był razem z nią w pomieszczeniu.Czuła tę obecność i była absolutnie pewna kto to jest.Pani Langley.Właśnie ona nie miała najmniejszej ochoty przyglądać się jak Peebles puszcza dom z dymem.Podpalenie obrusa rozwścieczyło ją, więc zrzuciła chłopaka ze schodów jak worek kartofli.Nagle Helen zapragnęła uporządkować wszystko, podnieść spalony obrus, przysunąć krzesło z powrotem do biurka, pozbierać porozrzucane farby i kredę.Nie śmiała jednak.Może najlepiej byłoby pozwolić pani Langley nieco ochłonąć - niech to ona zrobi następny ruch.Jednak nic się nie działo.Helen czekała.Popołudnie skłaniało się ku wieczorowi i na strychu robiło się coraz mroczniej.W końcu schyliła się i sięgnęła po pudełko zapałek pozostawione przez Peeblesa.Leżały na podłodze tam, gdzie je upuścił, kiedy pani Langley uniosła go za włosy.Helen podświadomie oczekiwała, że pudełko zostanie jej wydarte z rąk, uleci w powietrze albo potoczy się po deskach podłogi.Ale nic takiego się nie stało.Zapaliła świece w świeczniku i bardzo uważnie ustawiła go z powrotem na stole.Serce już biło spokojniej.Byłaby szczęśliwsza, pozbywszy się Peeblesa.O ile można tak powiedzieć, przyjaźniła się z panią Langley, nigdy jednak nie zdołała dogadać się z tym chłopakiem.Nie pozwolił jej na to, nawet wiele lat temu, kiedy coś takiego było jeszcze w ogóle możliwe.Wzięła krzesło i podeszła z nim do biurka, rozglądała się przy tym, jakby czuła, że coś się zdarzy - pojawi się duch albo w ciemnym kącie coś zajęczy.Po omacku odszukała na podłodze kawałki kredy i tuby z farbami.Całe szczęście, że pudełko ocalało.Peebles połamał jednak parę pędzli, które trzeba będzie sprowadzić z San Francisco.A może wystarczy klej i trochę taśmy.Z jakiego to powodu, zastanawiała się, Peebles postanowił ją tak skrzywdzić? Po co niszczył przedmioty? Ot tak, dla pustej uciechy? Potrząsnęła głową i aż zatchnęła się ze zdumienia, kiedy z mroku poddasza wyszedł miauczący, szary kot.Zatrzymał się w plamie słabego popołudniowego światła, sączącego się jeszcze przez okno, i zwinął w kłębek, zasypiając niemal natychmiast.Z odległego kąta dobiegło kolejne miauczenie i następny kocur, tym razem czarny, wychynął z mroku, węsząc.Nagle trzeci zwierzak pojawił się na stole, koło świecznika.W jednej chwili nie było tam nic, w następnej kot zmaterializował się z niczego.Helen nie znała tych zwierzaków i była przekonana, że żaden z domowników również ich nigdy nie widział.Zaświergotał ptak.W zakurzonej, mosiężnej klatce, krzywo stojącej na stosie mebli, na patyczku, przymocowanym do prętów, siedział kanarek, szary jak duch.Znikąd, z powietrza, pojawił się czwarty kot.Helen znów trzęsły się ręce.Zamknęła pudełko, ustawiła porządnie sztalugi, potem obciągnęła kurtkę i przygładziła włosy.Usłyszała pierwsze, ciche dźwięki czyjegoś nucenia.Przez moment myślała, że to nuci panna Flees, piętro niżej, szatkując kapustę na zupę w kuchni.Jednak właścicielka sierocińca rzadko śpiewała.To był ktoś inny.Srebrzystobiałe światło rozjarzyło się koło klapy w podłodze, unosiło się nad nią, wydawało się wirować, jak jedno z zaklęć Peeblesa, jakby ktoś cisnął garść lśniącego kredowego pyłu w mały czarci wicherek.To materializowała się pani Langley.Helen zebrała się w sobie, przygotowując się do spotkania.Nigdy nie miała ochoty zadawać się z duchami.Pani Langley wcześniej nie wtrącała się do jej spraw, a ona, Bóg świadkiem, zostawiała dawną właścicielkę domu w spokoju - no, tylko od czasu do czasu zamieniała na jej temat parę słów.Wirujący świecący pył uniósł się ku szczytowi dachu, potem nagle opadł, jak ciężka mgła.Stała tam pani Langley.Z początku była tylko kłębem rozświetlonego księżycowym światłem oparu, potem - tak jak miasto nad Wzgórzami Moonvale - powoli zestaliła się, aż w końcu stała się starą, poszarzałą kobietą w szalu i za dużych kapciach, uśmiechającą się do Helen.- Czy widziałaś Jimmy’ego? - padły jej pierwsze słowa.Helen zamrugała oczami.- Nie, nie widziałam.Czy powinnam go była spotkać?Starsza dama spojrzała na dziewczynę przymrużonymi oczami, potrząsając głową krótkimi, spazmatycznymi ruchami.- Mogłaś się na niego natknąć; zawsze był kimś, na kogo się natyka.Muszę zostawić węzełek z ubraniem pod podporami w zatoczce
[ Pobierz całość w formacie PDF ]