[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Szeryf, mamrocąc coś o „kretyńskim stołecznym żargonie”, otwieraprzed nami drzwi.Idziemy przez miasto, witamy się ze znajomymi i nieznajomymi.Miejscowi to trzy i pół tysiąca ludzi, można sądzić, że wszyscy wszystkich znają.A jeśli nawet ktoś zapomniał czyjeś imię, to nie był powód, żeby się nie przywitać.W naszej wsi panował taki sam obyczaj.Mimo że nie mieliśmy kanalizacji i wodociągu.Ale za to nasze domy wytrzymałyby zderzenie z czołgiem, nie to, co tutejsze, obok których człowiek się boi zaparkować brykę, żeby rodzina nie została bez dachu nad głową.Co prawda tu jest ciepło.Jednak i tak ciągle się dziwię, jak oni mogą żyć w tej dykcie.Na szczęście ludzie jako tacy mili.Zwłaszcza jak się ich porówna z megapolistami, którzy mają uśmiechy jakby przyklejone i fałszywe nawskroś.Tu się uśmiechają też często, ale widać, że z potrzeby ducha.Ja od razu rozpoznaję takie rzeczy.Domek jest bialutki, bielusieńki, typowe lokum niemłodej i niepijącej lady – od razu dociera do mnie: tu zmierzamy.Szeryf tylko dotknął dzwonka, a drzwi już otwarte na oścież.–Dzień dobry, młodzieży! – cieszy się pulchniutka damulka około pięćdziesiątki, cała w różach.– Dzień dobry, szeryfie!–My służbowo, missis Palmer.– Glina zdejmuje czapkę, przygładza rzadkie włosy.–Ale najpierw napijecie się zimnej lemoniady!Samotna paniusia i nie tak zwyczajnie samotna.Dom jak dom, wewnątrz jeszcze bardziej schludny niż z zewnątrz, alecały przesączony poczuciem straty.Ktoś odszedł stąd z zamiarem niewracania.Do diabła, po co ja siebie podkręcam?! To Billy robi w naszej parze za bohatera.To na jego artefakt złożono zapotrzebowanie.Lemoniada jest naturalna i smaczna.Rozsiadamy się w salonie, każdy na przydzielonym mu fotelu.Damulka przed nami na kanapie, składa pulchne rączki na kolanach, przygotowuje się do skubania chusteczki.–Och, mogę popatrzeć? Billy zdejmuje z szyi łańcuszek.–Oczywiście, ma’am.–Nie, nie, proszę pana, ja tylko popatrzę.A więc taki on jest…Dziękuję.Mój partner zaciska kamień w ręku.Malutki czarny kamyczek.Czyjest w mieście choć jedna osoba, która o nim nie słyszała? Wątpię.W zasadzie o magicznych niebiańskich kamieniach każdy coś słyszał.To był popularny temat dobre dziesięć lat temu.Teraz trochę ucichło.Pilotowana astronautyka zgasła jak zdmuchnięta świeca, w kosmosie działają wyłącznie automaty.Żywych astronautów jest niewielu, a możliwość spotkania z nosicielem artefaktu podąża ku zeru, nie mówiąc już o szansie na sprawdzenie jego cudownych właściwości.Gdybyśmy hordami szwendali się po podwórkach, to owszem, temat żyłby.A tak… Iluż ludzi uszczęśliwił Billy? Setkę? Dwie?Nie licząc oczywiście tych, od zderzenia z którymi niemal codziennie uchyla się na trasie.–Proszę opowiedzieć, missis Palmer – prosi szeryf.No proszę, już tarmosi chusteczkę!–Rozumiecie, mój Ronnie… Mój synek.Jest brokerem w Chicago.Wcześniej dość często rozmawiał ze mną…Kłamie.Nie często.Bardzo rzadko.–…a od dwóch miesięcy nie mogę się z nim skontaktować.Jego comzostał zablokowany.Powiedziano mi, że pod tym adresem, jaki miałam,Ronnie nie mieszka.Bardzo się niepokoję… Czy mam pokazać jegozdjęcie? Och, nie domyśliłam się, już niosę!–Nie trzeba – oschłym tonem rzuca Billy.Co prawda lekko zaklinował, ale to dla niego za mało, więc nieoczekujcie dziś od mojego partnera zrozumienia i uczuciowości.–Nie trzeba? – pyta zdziwiona damulka.Żeby tylko Billy nie doprowadził jej do łez! Chusteczka już zgniecionaw kulkę.–Proszę wywołać w pamięci obraz Ronniego, proszę pani.To znacznielepsze od zdjęcia.Proszę myśleć o synu.Może pani zamknąć oczy.–Już, już…Mój partner też zamyka oczy i mocniej zaciska pięść z kamieniem.Szeryf patrzy na Billy ego tak, jakby gotów był go zastrzelić przypierwszym gwałtownym ruchu.Zwisający z pięści łańcuszek lekko się kiwa.Tam i z powrotem.Tam i z powrotem.Żebym się tylko nie zahipnotyzował.W końcu też jestem na kacu.Billy robi mocny wydech i otwiera oczy.Rzuca krótkie spojrzenie na przyczajonego glinę.–A co się pan – mówi do niego – panie Gibbson, tak natężył? Natężanieto moje zajęcie.A pańskie to innych natężać.Ten już otwiera usta, ale go uprzedzam:–Nie rób scen, Billy, bądź miły i nie przeginaj.–Skumałem – kiwa głową.– Co mam pani powiedzieć, pani Palmer? Nic się strasznego nie stało.Ale moja informacja może panią zdziwić.–Mój chłopiec… Jest zdrowy?–Bardziej od nas.Proszę sobie przypomnieć, czy Ronnie nigdy nie mówił pani, że marzy mu się kariera wojskowego?Szeryf już nie jest gotów zastrzelić Bill’ego.Usiłuje zestawić dwa obrazy – tego, co to „ciągnij diesla”, i tego, co to wyraża się gramatycznie.Teraz mój partner nawet postawę ma inną.Siedzi jak arystokrata, czarny gamoń.Jak jakiś kacyk afrykański, monarcha niewielkiego, ale niebezpiecznego ludu.–Wojskowy… – damulka szepce i blednie.–O ile dobrze zrozumiałem, proszę pani, com pani syna zostałzablokowany nieprzypadkowo.Ronnie jest teraz w jakimś tajnym obozie.To bardzo mi przypomina wstępne testy formacji specjalnegoprzeznaczenia.Tak więc proszę się uzbroić w cierpliwość, jeszcze przezmiesiąc nie będzie się odzywał.Jeśli oczywiście wcześniej nie odpadnie.Ale takie mam wrażenie, że pani syn jest zdecydowany wytrzymać dokońca.To twardy chłopak.–Oddziały specjalne… O Boże! Czyli tam biorą byle kogo?–Przepraszam, ma’am, ale pani syn nie jest byle kim.On chce być w piechocie morskiej.Damulkę zaraz trafi apopleksja.W przenośni.Bo fizycznie to ma zdrowie za dwóch
[ Pobierz całość w formacie PDF ]