[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.– Ostrożnie przy brzegu! Gdybyś mi którego z nich skrzywdził, to ci serce wydrę… Morduj, morduj bez litości…Ostatnie słowa mówił głosem nieco niewyraźnym i coraz to głowę odwracał; wreszcie nie mógł wytrzymać, uścisnął Janka i Piszczałkę, który rozbeczał się na głos, po czym ich wypchnął za burtę.Patrzył długo za łodzią, bardzo smutny i milczący.Śmierć musiała się nudzić, zdumiona, że jej nie woła.Po godzinie wrócił Brodacz i stanął przed kapitanem.Kapitan nasrożył twarz, wściekłością uzbroił spojrzenie i wrzasnął:– Zamordowałeś ich?– Tak, panie – odrzekł ze zgrzytem zębów Brodacz.– Bardzo ich męczyłeś, wściekły kundlu?– Okropnie, kapitanie.– To dobrze! A co teraz robią?– Klęczą na brzegu i modlą się za ciebie, panie – odrzekł cicho Brodacz.– Głupiś! – wrzasnął straszliwy kapitan i uciekł do swojej komory.Rozdział czternastyw którym łyk wody kosztuje dziesięć plag, a złoto, co nie jest złotem, warte jest więcej, niż złoto.– Lepiej było na okręcie – mówił z goryczą Piszczałka, wędrując po bezpłodnej równinie, na której z rzadka rosły kaktusy.– Bardzo polubiłem morze i jestem przekonany, że byłbym wybornym marynarzem.Leży się przez cały dzień na pokładzie, nic się nie robi, je się dobrze, wiaterek cię ochładza, a morze, jak Wielki koń, dźwiga cię na grzbiecie.– Często byś zapłakał, wspaniały żeglarzu – śmiał się Janek – gdyby -nie było co jeść ani pić, a morze się wściekło.Cóż ci tak teraz dolega, że narzekasz?– Wszystko mi dolega, a przede wszystkim to odzienie, które jest tak obszerne, że można by nim okryć żelaznego konia.– To je zdejmij z siebie i rzuć.– Za żadne skarby świata! Będę je nosił do śmierci.Wyglądam w nim poważnie, jak stary marynarz, i wszędzie będę budził szacunek.A dlatego jestem taki wściekły, że te pokraczne rośliny wciąż mi je drą swymi potwornymi kolcami.To wstyd, żeby takie paskudztwa rosły na ziemi.Czy widziałeś kaktusy na morzu? Nie widziałeś! A patrz, ile tutaj tej kolczastej hołoty… Aż mi się niedobrze robi! Idźmy prędzej, bo gniew we mnie rośnie, a wiesz, jaki jestem w gniewie straszny!– Aha, wiem, jak nasz kapitan!Serdeczny uśmiech okrasił gębę Piszczałki.– Cudowny to człowiek! – zakrzyknął.– Sto razy kazał nas zamordować, a gdyby nie on, to byśmy tu z głodu pomarli.Jeszcze dotąd mamy żywność z jego łaski.Kiedy cię odprowadzę do twego przeklętego miasta, powrócę nad morze i będę go tak długo szukał, aż go znajdę i zostanę marynarzem w jego służbie.Czego ty tak patrzysz, jak byś ujrzał jedzenie?– Widzę jakichś ludzi… Ukryjmy się!Bez długich zapytań zapadli za kępą kaktusów i leżąc na piasku, badali ostrożnie okolicę.W niewielkiej odległości powolnym krokiem podążała ku zachodowi karawana wielbłądów, na których siedzieli zakutani w białe płaszcze smagli ludzie.Kilką wielbłądów dźwigało juki, kilka zaś szło luzem, przeznaczonych widać na zmianę.– Jakieś straszne zwierzęta – szepnął Piszczałka.– To wielbłądy.Ważniejsze jest, jacy to ludzie – odrzekł zamyślony Janek.– Może by ich zagadnąć, jak myślisz?– Boję się!– A może dobry los ich posyła.Może to spokojni kupcy… Najważniejsze jest to, że zdążają ku zachodowi, w naszą stronę.Pomyśl, jakby to było dobrze nie wlec się piechotą po tej kamienistej ziemi, lecz pojechać na szybkim wielbłądzie… O Boże, co czynić?– Dowierzam jedynie ludziom na morzu – mówił cicho Piszczałka – a ci mi się nie podobają, ani oni, ani ich bydlęta.– Zdążają ku zachodowi – mówił Janek jakby do siebie.– To cóż z tego? Niech idą swoją drogą, a.my swoją.Co prawda kraj ten głodno wygląda, a kolczastego paskudztwa jeść nie będziemy.Czy myślisz, że by nas zabrali?– Właśnie o tym myślę.Wiesz co, Piszczałko? Jeżeli mamy błąkać się po tej dzikiej ziemi i paść z głodu, może jednak lepiej będzie, jeśli poprosimy ich o pomoc.Co nam się może stać?– Nie wiem, ale mogą nas zarżnąć.– Daliśmy sobie radę z gorszymi niż najgorsi, z dzikszymi ‘niż najdziksi.Policzmy, ilu ich jest?– Licz ty, bo mnie się zawsze coś pomyli.– Sześciu, a dwanaście wielbłądów.Trochę ich za wiele na nas dwóch.Co robić, co robić? – pytał Janek niespokojnie.– Ha, zawołajmy! – rzekł Piszczałka.– Jeśli to dobrzy ludzie, to nas zabiorą i pojedziemy kawał drogi…– A jeśli źli?– To damy drapaka przy pierwszej sposobności.Uciec zawsze można!– Żebyż to zawsze… Więc jakże? Wołać, czy nie wołać?– Wołaj! – westchnął ciężko Piszczałka.Janek przeżegnał się i opuścił kryjówkę; za nim z dziwną rezygnacją wygramolił się Piszczałka.Razem zaczęli wołać i dawać znaki mijającym ich w oddali.Tamci zatrzymali wielbłądy i osłaniając oczy przed słońcem, bystrze patrzyli.Zaszwargotali głośno między sobą, potem czekali w milczeniu, aż się chłopcy zbliżą.– Odważnie! – szepnął Janek – nie pokazuj im strachu!– Ja się ich nie boję – odrzekł cicho Piszczałka – ale mi się mdło zrobiło, bo te zwierzęta są garbate
[ Pobierz całość w formacie PDF ]