[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Był niezadowolony z obrotu rzeczy, milczał i czekał bezradnie jak człowiek porażony ślepotą.Kapitan MacWhirr był milczkiem zarówno za dnia jasnego, jak wśród nocnych ciemności.Jukes natomiast, stojąc u jego boku, dodawał sobie odwagi krzycząc wśród porywów wichru:— Musieliśmy z punktu przejść przez najgorsze, panie.Blade światło błyskawicy zapłonęło dokoła, jak gdyby rzucone do wnętrza jaskini, do czarnego, tajemnego sanktuarium morza mającego, miast posadzki, kipiel z wrzących grzyw piany.Na krótkie, ściskające serce mgnienie w ponurym świetle zamajaczyła masa postrzępionych chmur zawisłych nisko, wydłużona sylwetka parowca w skoku, czarne postacie ludzi uwięzionych na pomoście, z głowami podanymi naprzód, jak gdyby skamienieli, bodąc niewidzialną ścianę.A gdy dokoła zapadły ciemności, wówczas dopiero nadeszło prawdziwe uderzenie.Było to coś przeraźliwego i gwałtownego jak rozbicie naczynia z wściekłością.Była to eksplozja dokoła okrętu z porażającym wstrząsem, z grzmotem, pędem wielkich wód, jak gdyby olbrzymia grobla po nawietrznej została wysadzona w powietrze.W oka mgnieniu załoga została rozproszona.Taka jest rozbijająca potęga wielkiego wichru: oddziela, odrywa człowieka od jego bliźnich.Trzęsienie ziemi, osunięcie się góry, lawina, zaskoczywszy człowieka, niweczy go jakby przypadkowo, beznamiętnie.Wściekły wicher natomiast napada na człowieka jak osobisty nieprzyjaciel, chwyta go za bary, za ręce, nogi, poraża jego umysł, usiłuje wydmuchnąć zeń duszę.Jukes został odepchnięty od swego kapitana.Zdawało mu się, że przeleciał kawał drogi kręcąc się w powietrzu.Wszystko znikło; na mgnienie utracił zdolność myślenia; pomimo to trafił ręką na wspornik relingu.Nie zaznał ulgi w tym przerażeniu, mimo że nie mógł uwierzyć, by to okropne” przeżycie było rzeczywistością.Choć był miody, przeszedł już przez niejedną burzę i zdawało mu się, że może sobie wyobrazić, co będzie się działo podczas najgorszej z nich; ale to, co obecnie przeżywał, przechodziło wszelką imaginację.Wydawało mu się niemożliwe, by jakikolwiek okręt to przetrwał.Miałby może wątpliwości, czy żyje, gdyby tak kurczowo nie trzymał się wspornika i gdyby tak rozpaczliwie nie szarpał się z wiatrem usiłującym oderwać go od jedynego punktu oparcia.A nadto musiał mieć świadomość, że żyje, czując się na wpół zatopionym, straszliwie wstrząśniętym, uduszonym nieomal.Miał wrażenie, że pozostawał tak przy wsporniku sam na sam z niebezpieczeństwem przez długi czas.Lało jak z cebra, zlewało go, zacinało z boku.Łapał oddech jak ryba i czasami woda, którą łykał, była słodka, a czasami słona.Przeważnie trwał z zaciśniętymi powiekami, jakby obawiając się, że utraci wzrok wśród chaosu i skłócenia żywiołów.Mrugnąwszy okiem doznawał pewnej ulgi moralnej dostrzegając zielone lśnienie światła pozycyjnego na ekranie pędzącego deszczu i piany.Patrzył na światło właśnie w chwili, gdy promień jego padł na piętrzącą się górę wodną, która miała je zgasić.Zobaczył, jak się przelewa grzebień wału wodnego dodając jeszcze jeden łoskot do przerażającej symfonii rozpętanej dokoła, i nieomal w tej samej chwili wspornik został wyrwany z jego objęć.Otrzymał druzgocące uderzenie w plecy i zorientował się, że jest w wodzie, która go unosi w górę.W pierwszej chwili miał nieodparte wrażenie, że całe Morze Chińskie wdarło się na pomost.Potem bardziej na trzeźwo już doszedł do wniosku, że go zniosło za burtę.Przez cały czas, gdy nim miotało, rzucało, toczyło, gdy przewijał się w ogromnych zwałach wody, nie przestawał w duchu powtarzać bardzo szybko: „Mój Boże! Mój Boże! Mój Boże!”Nagle zbuntował się w kulminacyjnym punkcie nędzy i rozpaczy i powziął szaloną myśl uwolnienia się od tej całej niemocy.Zaczął uderzać wokół ramionami i nogami.Z chwilą podjęcia jednak tych daremnych wysiłków odkrył, że w dziwny jakiś sposób miga mu przed oczami czyjaś twarz, czyjś płaszcz, czyjeś buty.Czuł się z tymi przedmiotami splątany.Mszcząc się rozrywał paznokciami wszystkie te rzeczy okrutnie; gubił je, znajdował znowu, gubił raz jeszcze i wreszcie znalazł się w mocnym objęciu dwóch silnych ramion.I sam obwinął ramionami krępe, mocne ciało.Tak odnalazł swego kapitana.Przewracali się i przewracali, coraz silniej się obejmując.Nagle woda spod nich uciekła, cisnąwszy nimi brutalnie o coś twardego; bez tchu i stłuczeni na kwaśne jabłko wylądowali u ściany sterówki; potykając się na wietrze i zataczając szukali punktu oparcia.Z opałów tych wyszedł Jukes przejęty grozą do szpiku kości, jak gdyby moc jakaś nieodparta zadawała gwałt jego uczuciom.Przejście to osłabiło jego wiarę w siebie.Zaczął bezcelowo krzyczeć do człowieka, którego czuł tuż przy sobie w diabelskich ciemnościach:— Czy to pan, kapitanie? Czy to pan, kapitanie?Czuł, że od wrzasku skronie mu omal nie pękają.I w odpowiedzi usłyszał głos, jakby ktoś krzyczał doń z bardzo daleka.Dosłyszał: „Tak”.Znowu fale wpadły na pomost.Był wobec nich bezbronny; waliły mu się na nie osłoniętą głowę, gdyż obu rękami musiał się trzymać, żeby nie zlecieć za burtę.Statek poruszał się niedorzecznie.Jego skoki zdradzały zupełną bezradność.Skakał jakby głową w próżnię i za każdym skokiem wpadał na ścianę.Przy kołysaniu statek padał na bok od razu; podnosiły go uderzenia niemal druzgocąc.Jukes czuł, że statek zatacza się jak człowiek, który dostał po głowie maczugą, rzekłbyś, zaraz padnie i ducha wyzionie.Huragan wył i szamota się, czynił olbrzymi tumult w ciemnościach, jak gdyby cały świat był jedną czarną rynną [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • luska.pev.pl
  •