[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Noc była wtedy równie ciemna, ale niebezpieczeństwo nie tak wielkie.Prawda, że łódka zatonęła wręcz pod nami, ale wtedy tylko morze pochłonąć mogło mnie — chłopca nie wiedzącego nic o życiu, równie nieświadomego swych losów jak bydlęta na naszej farmie.Teraz zaś czyhał na nas świat ludzi, gotów nas pożreć, a Zatoka Meksykańska znaczyła nie więcej niż kałuża na gościńcu rojącym się od zbójców.Czymże były niebezpieczeństwa mórz w porównaniu z namiętnościami, wśród które mnie rzucono z własnym losem w ręku i — jak wszyscy, co żyją i kochają — z mieczem zawieszonym nad głową?Niebezpieczeństwo było mniejsze tamtej dawnej nocy, kiedy słyszałem za sobą cichy chrzęst nóg przemytników na kamykach plaży.Było mniejsze i — jeśli nawet miało w sobie coś brzydkiego — zawiodło mnie do tej drugiej, bardziej rozpaczliwej ucieczki, w małej łupince, w towarzystwie milczącej, otulonej w pelerynę postaci, na której widok za każdym razem szybciej biło moje serce.Ratowałem ją od złych uroków Casa Riego jak rycerz królewnę z zaklętego zamku.Była mi jednak droższa niż wszystkie królewny wszystkim rycerzom.Nigdy nic podobnego nie zdarzyło się na świecie.Bywało, iż kochankowie w miłości swojej szli na pewną śmierć; ale nigdy, w całych dziejach ludzi młodych, nie wyruszali w takiej atmosferze ostrożnej ciszy na równie szaleńczą przygodę.Wszystko zależało od tego, czy zdołamy bezszelestnie przemknąć się przez wąskie wejście do zatoki.Ludzie na cyplu nie mieli czym nas ścigać, ale mogli krzykiem zaalarmować łodzie na morzu.To było istotne niebezpieczeństwo — i moja największa troska.Potem… Nie chciałem myśleć, co będzie potem.Czekało nas tylko otwarte morze albo pełne niebezpieczeństw wybrzeże.Gdybym o mich pomyślał, może byłbym zrezygnował z walki.Myślałem tylko o tym, aby zyskać każdą kolejną chwilę, i skupiłem wszystkie wysiłki, by zachować się jak najciszej.Kierowałem łodzią z rozmysłem pełnym napięcia i ostrożności, jak by wiosło było źdźbłem słomy, a woda zatoki błonką mydlanej bańki, którą każdy niebaczny ruch mógł rozbić.Ledwo oddychałem czując, że głębszy oddech może rozwiać mgłę będącą teraz jedyną naszą osłoną.Mgła nie rozwiała się.Przeciwnie, oblegała nas coraz ciaśniej chłodem chmury wieńczącej skalną iglicę.Otaczające nas dotąd niewyraźne cienie i zamazane zarysy jęły na koniec roztapiać się całkowicie w nieprzeniknionej, jaśniejącej bieli.Przez plątaninę moich myśli przebiła się nagle świadomość, że za cyplem jest mgła, morska mgła, coś zupełnie innego niż nocne opary nad zatoką.Wlewała się przez wąskie przejście w niewytłumaczony sposób, gdyż nie odczuwaliśmy najmniejszego ruchu powietrza.Można było obserwować jej nieustanny przepływ, patrząc w łunę ogniska na cyplu, teraz znacznie bliższą.Jej brzegi zdawały się roztapiać w lecącym pyle wodnym.Na zatokę wchodziła zatem morska mgła.Byłaż to dla nas klęska czy ratunek? Na razie przynajmniej odpowiadała naszej potrzebie ukrycia się, i to mi wystarczało, skoro cała nasza przyszłość zależała od każdej mijającej minuty.Złodziejaszkowie z Rio, wyruszając na rabunek jakiegoś statku unieruchomionego niedaleko brzegu, zaczynali od tego, że holowali jeden ze swych szkunerów do wejścia na zatokę.Tam zostawiali go jako punkt zborny dla łodzi i skład zagrabionych łupów.Jeden ze szkunerów, jak wiedziałem, przycumowany był naprzeciwko Casa Riego.Drugi mógł stać na kotwicy gdzieś na naszej drodze, może o parę jardów dalej.Natężałem słuch, by złowić jakiś dźwięk zdradzający jego obecność — kaszel, głos, skrzypnięcie liny, upadek czegoś na pokład.Nie słychać było nic.Zacząłem się bać, że zupełnie niespodziewanie uderzymy dziobem w jego bok.Nie widziałem dalej niż na długość naszej dwunastostopowej łódki.Aby z wszelką pewnością uniknąć tego niebezpieczeństwa, postanowiłem prześliznąć się przy samym piasku zalegającym brzeg wąskiego paska niskiego gruntu od południa.Zacisnąłem zęby i z determinacją zbliżyłem łódź do brzegu.Castro siedział wciąż na tylnej ławce, z łokciami na kolanach.Głową prawie dotykał mojej nogi.Widziałem żałośnie przygarbione plecy, smutno kiwające się pióro u kapelusza.Absolutna nieruchomość Serafiny była dla mnie miarą jej odwagi.Cisza była tak głęboka i czysta, że z łuny ogniska, którego byliśmy coraz bliżej, jął się rozlegać głośno łopot płomieni.Potem usłyszałem nawet trzask drzewa, podobny do odgłosu bardzo dalekiej strzelaniny.Castro nawet wtedy nie raczył obrócić głowy.Jaki był, taki był — urodzony włóczęga, contrabandista, szpieg w wojennych obozach, maruder wlokący się w ogonie Grandę Armée (ocalały, Bóg jeden wie jakim sposobem, ze śniegów Rosji), żebrak, guerrillero, bandyta, sceptyczny morderca drapujący swoje łachmany w posępną godność — ale na koniec stał się ponurym i groteskowym giermkiem naszego rycerskiego Carlosa.W jego przywiązaniu była jakaś romantyczna zaciekłość.Pogardliwie ignorował niebezpieczeństwo, gdyż pozostawił serce na trumnie, jak ktoś mniej kochający pozostawiłby wieniec.Spojrzałem w dół na Serafinę.I ona także pozostawiła serce w podziemiach katedry.Skraj ciężkiej peleryny nasunięty na głowę zasłaniał przede mną jej twarz, a wraz z nią — jej niedoświadczenie, jej wielkie wątpliwości i wielkie lęki.Znad trzasków suchego drzewa usłyszałem stłumiony okrzyk zdziwienia, a potem pełen przerażenia głos:— Patrzcie! Santissima Mądre! Co to?Prosty instynkt zmienił natychmiast ruchy mojej ręki w ten sposób, aby dziób łódki oddalił się od brzegu; lecz duszę moją ogarnęło coś w rodzaju osłupienia.Zostaliśmy dostrzeżeni.Było więc po wszystkim.Czy to możliwe? Po wszystkim? Już?W trosce, by nie wpaść na szkuner, którego — nie wiem tego do dzisiaj — może tam wcale nie było, podpłynąłem zbyt blisko do piasku, tak blisko, że słyszałem, jak ciche, szybkie kroki zatrzymują się nagle we mgle.Czyjś głos zdawał się pytać mnie szeptem:— Gdzie, ach, gdzie?Inny wykrzyknął impulsywnie:— Ja widzę!Był to okrzyk cichy, jakby stłumiony nagłym przestrachem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]