[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ale tam z pewnością zgniją.Ładna sprawa! Nigdy jeszcze nie słyszałem… siedemnaście ton! Przypuszczalnie jutro z rana będę musiał przede wszystkim wwindować tę partię.— Przypuszczalnie.O ile pan nie wyrzuci jej za burtę.Obawiam się jednak, że pan nie będzie mógł tego zrobić.Co do mnie, nie mam nic przeciwko temu, ale jak pan wie, nie wolno w porcie wyrzucać śmieci.— To jest najprawdziwsze słowo ze wszystkich, które pan od tylu dni wymówił, proszę pana — śmiecie.Moim zdaniem, to są właśnie śmiecie.Prawie osiemdziesiąt złotych suwerenów jak w błoto rzucił; pańska szuflada wypróżniona jest na czysto, proszę pana.Niech mnie diabli, jeżeli coś z tego rozumiem!Ponieważ nie mogłem należycie wytłumaczyć tej transakcji, pozwoliłem mu biadać i mieć o mnie pojęcie jako o beznadziejnym szaleńcu.Nazajutrz nie ruszyłem się na brzeg.Raz, że nie miałem pieniędzy — bodaj na kupno jednego papierosa.Jacobus wyprzątnął mi kieszeń na czysto.Ale nie w tym leżał główny powód.Perła Oceanu obrzydła mi w ciągu paru godzin.Nie chciałem się z nikim spotykać.Straciłem dobrą opinię.Wiedziałem, że jestem tam przedmiotem nieżyczliwych, drwiących komentarzy.Nazajutrz o świcie, gdy nas spuszczono z uwięzi cumowej i gdy holownik wyciągał nas z portu, zobaczyłem Jacobusa stojącego w swojej łódce.Murzyn wiosłował ciężko; między ławkami stały kosze z prowiantem okrętowym.Ojciec Alicji sprawował swój poranny objazd.Twarz jego miała wyraz spokojny i przyjazny.Machał ręką i wykrzykiwał jakieś serdeczności.Ale głos jego nie miał wielkiej mocy; zaledwie pochwyciłem lub raczej zgadłem wyrazy: „następnym razem” i „wszystko w porządku”.Pewność miałem tylko co do ostatniego.Za całą odpowiedź podniosłem od niechcenia rękę i odwróciłem się.Ta jego poufałość wydała mi się obrzydliwa.Alboż nie załatwiłem z nim rachunków kupnem tych ziemniaków?Ponieważ to jest nowela portowa, nie zamierzam mówić o naszej podróży.Cieszyłem się, żem już był na morzu, ale to nie była radość dni minionych.Przedtem nie miewałem do zabrania z sobą żadnych wspomnień.Dzieliłem błogosławioną niepamięć żeglarzy, tę naturalną zdolność zapomnienia, podobną do niewinności tak dalece, że zapobiega wszelkim autoanalizom.Teraz wszakże miałem we wspomnieniach tę dziewczynę.Przez pierwsze parę dni badałem ciągle siebie co do natury faktów i uczuć związanych z jej osobą i z moim postępowaniem.Muszę też nadmienić, że nieznośne gderanie Burnsa z powodu tych ziemniaków nie było obliczone na to, abym mógł zapomnieć o roli, jaką w tym odegrałem.Patrzył na nią z punktu widzenia transakcji czysto handlowej z gatunku wyjątkowo głupich i jego przywiązanie do mnie — o ile owo przywiązanie nie było zalewaniem mi sadła za skórę, jak to pojąłem niebawem — natchnęło go do gorliwych zabiegów w celu możliwego zmniejszenia mej straty.O, tak! Rozwinął on nad tymi haniebnymi ziemniakami mściwą opiekę, jak to mówią.Nad ładownią rufową nieustannie były w robocie talie, nieustannie wachta wywlekała pewną ilość tego ładunku na pokład, rozsypywała ją, przebierała, przeworkowywała i znów spuszczała na dół.Mój zakup wraz ze wszystkimi z nim skojarzeniami — ten ogród kwiatów i zapachów, dziewczyna ze swą prowokującą wzgardą i swym tragicznym osamotnieniem istoty wyklętej i bezradnej — to wszystko tańczyło mi przed oczyma bez ustanku, czepiało się mnie tysiące mil dalej na otwartym morzu.I jakby przez jakąś wyrafinowaną, szatańską ironię, towarzyszył temu najstraszliwszy odór.Wyziew gnijących ziemniaków prześladował mnie na rufie, mieszał się z mymi myślami, moim pożywieniem, zatruwał nawet moje sny.Statek otoczyła atmosfera rozkładu.Wymawiałem Burnsowi tę zbytnią pieczołowitość.Byłbym rad, gdyby zabito luk deskami i niechby tam sobie zgniły pod pokładem.Może byłoby to niebezpieczne.Wydzielający się fetor mógłby przesycić ładunek cukru.Był tak silny, że przenikał, zda się, żelastwo.Na dobitkę Burns zrobił z tego swoją sprawę osobistą.Zapewniał mnie, że wie, jak się obchodzić z ładunkiem ziemniaków na morzu — zajmował się tym handlem od małego chłopca.Przypuszczał, że doprowadzi moją stratę do minimum.Czy to przez wzgląd na jego przywiązanie — może to i było przywiązanie — czy też dla jego próżności, dosyć że po prostu nie śmiałem mu powiedzieć, ażeby owoc mego przedsięwzięcia handlowego wyrzucił za burtę.Jestem przekonany, że wręcz by odmówił memu legalnemu rozkazowi.Wytworzyłaby się jedyna w swoim; rodzaju komiczna sytuacja, której nie czułem się na siłach rozstrzygać.Załamanie się pogody przywitałem tak radośnie jak chyba jeszcze żaden marynarz.Gdy wreszcie statek stanął w dryf, ażeby zabrać pilota dla przeprawy a Portu Filipa, nie otwierano luku ładowni rufowej przeszło tydzień i mogło mi się zdawać, że nigdy taka rzecz jak kartofel na pokładzie nie postała.Był szkaradny dzień, przykry, dokuczliwy, z gwałtownymi podmuchami wichury i deszczu; pilot, rześki osobnik, doglądał statku i gawędził ze mną ociekając strumieniami wody
[ Pobierz całość w formacie PDF ]