[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Jeżeli wziąć pod uwagę ceny międzynarodowe, to sześć i pól miliona rubli, nie licząc kosztów obróbki.Ale obróbka będzie tania, jakieś głupie dwadzieścia tysięcy, i to dlatego tak dużo, że trzeba będzie zamawiać specjalne wiertła.— Nic więcej nie potrzebujecie? — pyta Wiktor Pałycz.— Może warto przyczepić z setkę brylantów „Orłow” na rogach?— Potrzebujemy — odpowiadamy chórem.— Pomyśleliśmy sobie, że gdyby rozszabrować trochę stanowisko doświadczalne Błagowieszczeńskiego, to i owo w nim przerobić, tylko troszeczkę, za jakieś dwieście pięćdziesiąt, góra trzysta tysięcy, to więcej wymagań mieć nie będziemy.— Ach tak.Nie będziecie! — powiada Wiktor Pałycz.— A wyniki?— W rezultacie — powiadam — otrzymamy elektrownię o mocy stu osiemdziesięciu megawatów i własnym zużyciu czterdziestu.A więc sto czterdzieści megawatów z hakiem na czysto.W ten sposób możemy pracować przez trzy lata.Potem zaś przez następne trzy lata będziemy otrzymywać sto pięćdziesiąt megawatów, ale już bez haka, przy zużyciu własnym pięćdziesięciu, ale już bez zapasu.Następnie trzeba będzie zmienić sześcian, bo w jednej trzeciej będzie to już pallad.— Pallad — powiada.— Dwie tony palladu to też nieźle.A jakie prawdopodobieństwo powodzenia?— Nas jest dwóch, a przyroda jest jedna — powiada Oskarek.— Oznacza to, że stopień prawdopodobieństwa wynosi sześćdziesiąt sześć i sześć w okresie.Innymi słowy, dwie trzecie.— Wspaniale — oznajmia Wiktor Pałycz.— Czy wiecie, kochani, ile wynosi roczny budżet naszego instytutu?— Wiemy — odpowiadam.— Coś około ośmiu milionów.— Otóż to.Około.Osiem milionów sto dwadzieścia sześć i pól tysiąca rubli.I o każdego rubla walczyłem jak Ilia Muromiec.Tak więc zdobyć dla was te siedem milionów plus drugie tyle na nieprzewidziane wydatki to dla mnie pestka.A przy tym jaki oszałamiający stopień prawdopodobieństwa! Bałąjew i Dżaparidze przeciwko matce—przyrodzie! Dorzućcie jeszcze połowę udziału na mnie i otrzymamy prawie siedemdziesiąt jeden i pół procent! Wszystko staje się proste i jasne… Przerywamy wszystkie prace, wszystkich profesorów i doktorów wysyłamy na emeryturę, żeby nie obciążali prac instytutu swymi drobiazgami.Przy okazji zabieramy stanowisko doświadczalne Błagowieszczeńskiemu, po co ma się bawić ze swoimi ortometronomami, skoro nam takie idee świtają.No i bierzemy się do roboty.Już nam wiozą złoto transportem specjalnym i trzydziestu trzech rycerzy go strzeże.Bałąjew i Dżaparidze pełzają na czworakach koło wiertarki, zbierają złote wiórki do woreczka, żeby remanent się zgadzał.A po pół roku, najwyżej trzech kwartałach, członek korespondent Ziemczenkow włącza aparaturę.Grom i błyskawice! A gdy zapadnie cisza, to pozostałymi dwudziestoma ośmioma i pół procentami prawdopodobieństwa cała nasza trojka obrywa po grzbiecie, po grzbiecie! Czyż nie tak, młodzieńcy?— Ależ nie — odpowiadam — oczywiście że nie.Przecież trzeba to zrobić, Wiktorze Pałyczu! A eksperyment na mniejszą skalę nic nie da.Nie rozwinie się krytyczny stożek.Niech pan spojrzy na obliczenia.— Spojrzę — odpowiada Wiktor Pałycz.— Oczywiście że spojrzę.I nie tylko ja, ale wszyscy — każdy kto powinien.A jeżeli czegoś nie zrozumiemy, to was, młodzieńcy, niewątpliwie poprosimy o wyjaśnienie.Na początek zaś bądźcie uprzejmi doprowadzić swoje obliczonka do chrześcijańskiego wyglądu i powielić jak należy, w dwudziestu egzemplarzach… Ile czasu będziecie potrzebować?— Cztery dni i jedną godzinę — odpowiada złośliwie Oskarek.— Jeden dzień na doprowadzenie do porządku, trzy dni na to, by się doprosić o maszynistkę i godzinę na przepisywanie.— Spokojnie — powiada Wiktor Pałycz.— Spokojnie, Oskarze Gliwiczu.Zresztą, nie będę miał nic przeciwko temu, żeby zamiast do obliczeń, zabrał się pan do remontu naszej kopiarki i do zakupu wszelkich akcesoriów… Nie miałby pan ochoty?— Nie miałbym — odpowiada Oskar.— Otóż to, nikt nie ma ochoty — powiada Ziemczenkow.— Wszyscy chcieliby coś, panie, takiego odkryć… I w rezultacie Lew Jefimowicz musi wszystko sam załatwiać, no, przy mojej pomocy.Choć on Lew, ale nie Tołstoj i choć Jefimowicz, ale nie Riepin.Ani piórem, ani pędzlem działającego oprzyrządowania nie stworzy.A szkoda! Tak więc proszę, żeby egzemplarze znalazły się na moim biurku.Z parafami obydwu waszych kierowników naukowych.I Fomienki, i Miesorpiana.Plan seminariów mamy wprawdzie ustalony już do lutego, ale to nic, wprowadzimy was poza kolejnością.W pracowni Błagowieszczeńskiego.Satysfakcjonuje to panów?— Satysfakcjonuje — odpowiadamy.No i stało się.Zabrali się do nas jak należy.Nasze obliczenia nie znalazły się na biurku Ziemczenkowa po czterech dniach — nie starczyło nam na to nawet czterech miesięcy.Miesorpian od razu powiedział, że to nie jego działka, że interesuje go co innego.Ale Fomienko, kierownik Oskarka, wczepił się w nas, że tylko pierze leciało.I wymacał, drań, dzięki mu za to, słabe miejsca w naszej matematyce.Ugrzęźliśmy na całego i dopiero Iwan Sulejmienow nam pomógł.Znacie go? Podsunął nam pod nos kazachski rocznik z roku, niech sobie przypomnę, siedemdziesiątego ósmego czy dziewiątego.Prehistoria!… Ale analizowano w nim mniej więcej zbliżone przekształcenie, tylko warunki graniczne były inne.Bardzo pomógł nam Wadik Przybyszewicz, wyswatał go nam asystent Ziemczenkowa.Doktor.To był człowiek jak czołg! Jeżeli miałem w mózgu jakieś przegródki, to mi je zupełnie porozwalał.„Pan — powiada — Aleksandrze Piotrowiczu, ma całkowicie rację.Ale nie w tej kwestii…”Czym się to wszystko skończyło, dobrze wiecie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • luska.pev.pl
  •