[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Do wypadku dosz³oprzecie¿ w gêstych ciemnoœciach.A co powiedzia³ Jolly? Pamiêtam ka¿de jegos³owo.Powiedzia³: "Oczywiœcie, oczywiœcie.Otó¿ to.Spad³ na mnie, prawda"?Nawet nie pomyœla³, ¿eby spytaæ, kto - a w takich okolicznoœciach wydawa³obysiê to ca³kiem naturalne i oczywiste.Ale Jolly nie musia³ pytaæ.On wiedzia³.-Wiedzia³ - Swanson wpatrywa³ siê w Jolly'ego lodowatymi oczami i ju¿ niew¹tpi³.- Ma pan racjê, doktorze Carpenter.On wiedzia³.- A potem dobra³ siê do mnie.Teraz te¿ nie mogê niczego udowodniæ.Ales³ysza³, jak pyta³em pana o magazyn leków i zapewne przemkn¹³ za Henrym i zamn¹, ¿eby odbezpieczyæ zapadkê.Tym razem nie odniós³ pe³nego sukcesu.Za tonastêpnego ranka, w Stacji, wci¹¿ obstawa³ przy zatrzymaniu Brownella iBoltona, mówi¹c, ¿e Bolton jest za s³aby.Dopiero pan, komandorze, narzuci³ muswoj¹ wolê.- I nie pomyli³em siê co do Boltona - zreplikowa³ Jolly.Wydawa³ siê terazdziwnie spokojny.- Bolton umar³.- Umar³ - przyzna³em.- Umar³, bo go zamordowa³eœ i zapewniam, ¿e za samegoBoltona czeka ciê stryczek.Z ci¹gle nie znanych mi przyczyn Jolly niezrezygnowa³ z zatrzymania okrêtu.A w ka¿dym razie z opóŸnienia.Myœlê, ¿epotrzebowa³ tylko godziny lub dwóch.Wiêc zaplanowa³ drobny po¿ar, nicwielkiego, chodzi³o mu o wywo³anie lekkiej paniki i czasowe wy³¹czeniereaktora.Do tego celu wybra³ przestrzeñ w maszynowni, miejsce, gdzie móg³przypadkowo coœ zrzuciæ i gdzie by to coœ le¿a³o sobie godzinami dobrze ukrytew labiryncie rur.W izbie chorych sprokurowa³ rodzaj chemicznego zapalnika oopóŸnionym dzia³aniu, który kopci jak piorun, ale daje ma³y p³omieñ.Istnieje ztuzin takich kombinacji kwasów i chemikaliów, a nasz przyjaciel, wysocewyspecjalizowany znawca, by³ w tym bieg³y.Pozosta³o tylko znaleŸæ pretekst doprzejœcia przez maszynowniê, kiedy bêdzie tam spokojnie, cicho i pusto.Czyli wœrodku nocy.I znalaz³.On wszystko potrafi.Nasz kole¿ka jest naprawdê bardzosprytny, a jako wróg absolutnie bezlitosny.Wieczorem przed wybuchem po¿aru ówdobry lekarz wyruszy³ na obchód w moim towarzystwie.Jeden z pacjentów, Bolton,le¿a³ w laboratorium, gdzie mo¿na siê dostaæ mijaj¹c maszynowniê.Wlaboratorium Jolly uczuli³ podoficera pilnuj¹cego chorych, by w raziepogorszenia siê stanu Boltona wezwaæ go niezw³ocznie bez wzglêdu na porê.Izosta³ wezwany.Ustali³em to z personelem maszynowni po po¿arze.Oficermechanik mia³ wtedy wachtê, dwie osoby by³y w manewrowni, ale oko³o pierwszejtrzydzieœci mechanik, który robi³ rutynowe smarowanie, widzia³ Jolly'ego wmaszynowni.Spieszy³ do laboratorium, powiadomiony przez podoficera.Wmaszynowni nie omieszka³ upuœciæ ma³ego chemicznego zapalnika.Nie wiedzia³, ¿eten drobia¿d¿ek wyl¹duje na nas¹czonej olejem os³onie obudowy turbogeneratora zprawej burty albo tu¿ obok i wytworzy dostatecznie du¿o ciep³a, ¿eby os³onêzapaliæ.Swanson popatrzy³ na Jolly'ego, zimno i d³ugo, po czym odwróci³ siê do mnie ipotrz¹sn¹³ g³ow¹:- Nie mogê tego zrozumieæ, doktorze Carpenter.Ni st¹d, ni zow¹d telefon, ¿epacjentowi siê pogorszy³o.Jolly nie jest z tych, który zostawia³by cokolwiekprzypadkowi.- Nie jest - przytakn¹³em - i nie zostawi³.W lodówce w ambulatoriumprzechowujê dowód rzeczowy dla Old Bailey.Pasek folii aluminiowej, hojniepoznaczonej odciskami palców Jolly'ego i resztkami maœci.Tej nocy zaraz pozrobieniu cierpi¹cemu Boltonowi zastrzyku uœmierzaj¹cego Jolly opatrzy³ ni¹jego poparzone przedramiê.Zanim jednak nasz doktor nasmarowa³ foliê maœci¹,pokry³ j¹ chlorkiem sodu, czyli zwyk³¹ sol¹ kuchenn¹.Wiedzia³, ¿e zastrzykbêdzie dzia³aæ od trzech do czterech godzin, wiedzia³ te¿, ¿e kiedy Boltonodzyska przytomnoœæ, sól po rozpuszczeniu siê maœci wejdzie w kontakt z ran¹ ichory zacznie krzyczeæ prze¿ywaj¹c katusze.Mo¿ecie to sobie wyobraziæ? Ca³eprzedramiê, bry³a surowego miêsa, pokryte sol¹? Wkrótce potem umar³, umar³ wszoku.Nasz dobry lekarz.Obiecuj¹cy ma³y zuch, nieprawda¿? Có¿, taki jestJolly.Nawiasem mówi¹c, mo¿na œmia³o zdyskontowaæ znaczn¹ czêœæ jego walecznegoheroizmu podczas po¿aru, mimo ¿e, co zrozumia³e, niepokoi³ siê jak ka¿dy z nas,czy ujdziemy z ¿yciem.Kiedy wszed³ do maszynowni po raz pierwszy, by³o mu tamciut za gor¹co i nie najwygodniej, wiêc po³o¿y³ siê na pod³odze i ³askawiepozwoli³ zanieœæ na dziób, na œwie¿e powietrze.PóŸniej.- Nie mia³ maski - zaoponowa³ Hansen.- Bo j¹ zdj¹³.Skoro mo¿na wstrzymaæ oddech przez dziesiêæ, piêtnaœcie sekund,nie s¹dzi pan, ¿e Jolly tego nie umie? PóŸniej dokonywa³ w maszynownibohaterskich wyczynów, bo tam by³y lepsze warunki, bo w maszynowni mia³ prawodo aparatu tlenowego.Ostatniej nocy Jolly nawdycha³ siê wiêcej czystegopowietrza ni¿ ktokolwiek z nas.Skazaæ kogoœ na straszliw¹ œmieræ wmêczarniach, proszê bardzo, ale samemu znosiæ choæby krztê niewygody? Nie, niewtedy, kiedy mo¿na temu zapobiec.Czy nie jest tak, Jolly?Milcza³.- Gdzie filmy?- Nie wiem, o czym pan mówi - powiedzia³ cichym, matowym g³osem.- Klnê siêprzed Bogiem, ¿e rêce mam czyste.- A co z odciskami palców na folii z sol¹?- Ka¿dy lekarz mo¿e siê pomyliæ.- Mój Bo¿e! Pomyliæ! Gdzie filmy, Jolly? - Zostawcie mnie w spokoju - odpar³znu¿ony.- Zrobi siê.Spojrza³em na Swansona.- Mamy jakieœ przytulne, bezpieczne gniazdko dla tego typka, komandorze?- Jak najbardziej - z³owieszczo powiedzia³ Swanson.- Osobiœcie go tamzaprowadzê.- Nikt nikogo nigdzie nie zaprowadzi - nie wytrzyma³ Kinnaird.Sposób, w jaki na mnie patrzy³, nieszczególnie mnie przej¹³.Nie przej¹³em siête¿ tym, co trzyma³ w rêku.GroŸnie wygl¹daj¹cym lugerem, który zdawa³ siêwyrastaæ z jego ³apska, mierzy³ mi prosto miêdzy oczy.Rozdzia³ 13- Sprytny, sprytniutki kontrwywiad, Carpenter - mrukn¹³ Jolly.- Szybkofortuna ko³em siê toczy, stary druhu.Nie powinieneœ siê jednak zanadto dziwiæ.Nie odkry³eœ nic naprawdê wa¿nego, ale powinieneœ przynajmniej dojœæ do tego,¿e nie jesteœ asem w swoim fachu.I nie próbuj, proszê, ¿adnych sztuczek.Kinnaird to jeden z najlepszych strzelców, jakich znam.Zwa¿ na to, jakstrategicznie siê ustawi³; namierza ka¿dego z was.Delikatnie przytkn¹³ chusteczkê do krwawi¹cych warg, wsta³ i szybko mnie odty³u przeszuka³.- No proszê - triumfowa³.- Nawet nie nosi broni.Ty naprawdê jesteœ nieprzygotowany, Carpenter.Odwróæ siê plecami do Kinnairda, dobrze?Odwróci³em siê.Uœmiechn¹³ siê figlarnie i z ca³¹ si³¹ uderzy³ mnie w twarz,najpierw grzbietem prawej d³oni, potem lewej.Zachwia³em siê, ale nie upad³em.W ustach poczu³em s³ony smak krwi.- Nie nazwa³bym tego po¿a³owania godnym brakiem opanowania - nie bezsatysfakcji oznajmi³ Jolly.- Zrobi³em to rozmyœlnie, z premedytacj¹.I zprzyjemnoœci¹.- Wiêc to Kinnaird zabija³ - powiedzia³em wolno i niewyraŸnie.- On by³facetem z broni¹.- Nie chcia³bym, bracie, zgarniaæ wszystkich zas³ug - skromnie zauwa¿y³Kinnaird.- Powiedzmy, ¿e podzieliliœmy siê nimi po po³owie.- To ty wyszed³eœ z monitorem szukaæ kapsu³y.- Kiwn¹³em g³ow¹.- Dlatego takpaskudnie odmrozi³eœ sobie twarz.- Zab³¹dzi³em - przyzna³ Kinnaird.- Myœla³em, ¿e nigdy nie trafiê do tejcholernej stacji.- Jolly i Kinnaird - zdumia³ siê Jeremy.- Jolly i Kinnaird.Nasi kumple.Parszywi mordercy.- SiedŸ cicho! - przykaza³ Jolly.- A ty, Kinnaird, nie fatyguj siêudzielaniem odpowiedzi.W przeciwieñstwie do Carpentera, nie znajdujêprzyjemnoœci w ujawnianiu swoich modus operandi ani w wyjaœnianiu, jaki to zemnie bystrzak.Jak s³usznie zauwa¿y³eœ, jestem cz³owiekiem czynu, Carpenter.Komandorze Swanson, proszê podejœæ do telefonu, wywo³aæ sterowniê i wydaærozkaz wynurzenia siê ³odzi i kursu na pó³noc
[ Pobierz całość w formacie PDF ]