[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wszed³ ch³opak smuk³y, ulubieniec mi³oœciwej pani, którego we dworze lêkalisiêwszyscy.Gdy knezia w domu nie by³o, on bia³¹ pani¹, siedz¹c w sypialni, podniach ca³ych zabawia³, bra³a go z sob¹, gdy jecha³a, obejœæ siê bez niego niemog³a.KneŸ go te¿ lubi³, bo mu siê jak kot ³asi³.Gdyby nie twarz piegowata iblada, nie by³by brzydki.W³os te¿ mia³ krwawoczerwony, ale obfitymi spadaj¹cypuklami.- Hadon! - zawo³a³ zobaczywszy go kneŸ - zbli¿ siê tu, jutro ruszysz do dnia wdrogê, tam.Wskaza³ na zachód rêk¹.- JedŸ do starego - powiedz, niech mi swoich œle.Cierpia³em doœæ, skoñczyætrzeba z kmieciami.Niech da ludzi, ile mo¿e, ale zbrojnych; to t³uszczadzika,bezbronna, rozpêdzi ich garœæ Sasów.Hadon podpar³ siê rêk¹ na stole, patrza³ ukradkiem na kneŸnê, a ona mu zzamê¿aoczyma znaki dawa³a.- Pierœcieñ na znak weŸmiesz u pani - poka¿esz, by dali wiarê.Stary wie, coonznaczy.ci¹gn¹³em d³ugo.dziœ.tak lepiej, niech id¹, niech przychodz¹.- Mi³oœciwy panie - rzek³ Hadon z pokor¹.- Œlepy by chyba nie widzia³, na cosiê zanosi, po lasach siê kupi¹, narady czyni¹, kto wie, czy nasi poœpiej¹?Rozœmia³ siê Chwostek.- Hej! Twarde zêby trzeba mieæ, aby gród uk¹siæ - rzek³ - niechby je sobie namurze poszczerbili trochê, nadci¹gniecie z odsiecz¹ w czas.Ja siê ich nagrodzie nie bojê.Znam tych psich synów, warcz¹ oni wiêcej, ni¿ k¹saj¹,odgra¿aj¹ siê i krzycz¹.Gdy siê ich si³a zbierze, gotowi by go³ymi rêkami naje¿a, ale po dziurach siê rozlez¹ i spaæ bêd¹.- Mi³oœciwy panie - szepta³ Hadon - pewnie tak jest, jak mówicie, ale tu nieufaæ nikomu, nawet swojej dru¿ynie.Zmarszczy³ siê kneŸ.- Smerdów pewny jestem, a mot³och groz¹ siê trzyma, tego siê nie bojê.Rozœmia³siê i popi³ pan mi³oœciwy.Hadon szeptaæ pocz¹³, o czym tego dnia miêdzyludŸmisiê rozwiedzia³.Mówi³ i on, ¿e po zagrodach je¿d¿ono, ¿e sobie na uroczyskachnoc¹ schadzki czynili kmiecie, ¿e po chatach niektórych nieustannie krêcilisiêpos³añcy jakby z wiciami, ¿e starostów jakichœ wybierano.KneŸ g³ow¹ pogardliwie rzuca³.- Niech gadaj¹, niech radz¹, krzycz¹ i trzês¹ dzidami; wiêcej oni nie zrobi¹nicnad wrzasku wiele.Ano plemiê to zuchwa³e raz przetrzebiæ potrzeba i rogów muprzytrzeæ.Na to siê Sasi zdadz¹.Jutro w drogê, Hadonie.Ch³opak ku pani bia³ej spojrza³ znowu z ukosa, g³owê spuœci³, rêce napiersiachz³o¿y³ i ty³em siê wycofa³ z izby.O bytnoœci swej na Lednicy kneŸ nie rzek³ i s³owa, ludziom te¿ o tym milczeæprzykazawszy, ci jednak nie wytrzymali i pó³gêbkiem strach nieœli.Nazajutrz cicho by³o na grodzie.KneŸ na dzieñ zaspa³, bia³a pani przêd³a iœpiewa³a pêdz¹c swe s³ugi.Dzieñ chmurny by³, deszcz poprósza³.Oko³o pó³ dniadopiero kneŸ siê wywlók³ na podsienie i na œwie¿ym powietrzu na ³awê leg³.Psygo obsiad³y, pi³, drzema³, pêdza³ je kopi¹c nogami a chleb im rzucaj¹c naprzemiany.Z po³udnia na haci u mostu stanê³a konnych gromada, domagaj¹c siê do kneziaprzystêpu.Kmiecie byli, ¿upani i w³adycy, starszyzna i znaczniejsi po mirach.Przybieg³ smerda znaæ o nich daj¹c - coœ ta gromada ju¿ buntem pachnia³a iChwostek, obudziwszy siê, groŸnie brwi namarszczy³.- Puœciæ ich tu - zawo³a³ na smerdê - wrota obwarowaæ, a bez woli mojej niewypuszczaæ st¹d nikogo.Niech¿e przychodz¹ - zobaczymy, z czym id¹.Wsta³ z³awy, na której le¿a³, siad³, psy spêdzi³ z podsienia w podwórze.Wrotamiwchodzi³a powa¿na gromada starych ludzi, poubieranych œwi¹tecznie - ko³paki nag³owach, obuszki u boku, miecze u pasa.Chwost zmierzy³ ich i policzy³ oczyma,którzy byli.Tych, do których mia³ z¹b, nie znalaz³, bo ich gromada na zamekpuœciæ nie chcia³a, a kneŸ ich najmilej by by³ powita³, aby na wie¿ê posadziæ.Œmia³o sz³a ta garœæ ludzi trzymaj¹c siê razem.Od mostu i wrót doprzedsienia,gdzie kneŸ siedzia³ w boki siê podpar³szy, by³ kawa³ drogi.Chwost na nich pocz¹³ patrzeæ, oni na niego.Szli krokiem mierzonym, z g³owamipodniesionymi, oczy w nim topi¹c œmia³o - on te¿ nie ustêpuj¹c im,niezlêkniony,tak samo siê w nich ur¹gliwie wpatrywa³.Nim do siebie przemówili, nim ci siê mu pok³onili, nim on im odda³pozdrowienie,nim s³owo zamieniono, ju¿ sobie wzrokiem z obu stron wszystko to niemalpowiedziano, co na sercu le¿a³o.Kmieciów oczy mówi³y, ¿e ze skarg¹ szli i z ¿alem, pewni swojego prawa - wzrokknezia szyderski i gniewny odpowiada³ wrêcz, ¿e ich precz odepchnie.Tak czasem w lesie dzikich zwierz¹t dwoje, nim siê rzuc¹ na siebie, oczyma siêmierz¹, odwagê sobie chc¹c odebraæ nimi.Szli.Na przedzie gromady starszy z Myszków postêpowa³, œredniego wieku m¹¿,wyros³y jak d¹b, ramion szerokich, z g³ow¹ kud³at¹ i brod¹ czarn¹ rozwian¹.Rêkêtrzyma³ za pasem, a u pasa toporek mia³ i mieczyk.W niego patrz¹c jak nawodza,szli inni.Gdy siê wreszcie przybli¿yli do przedsienia, Myszko trochê g³owy pochyli³,ko³paka dotkn¹³ i rêk¹ pozdrowi³.KneŸ ledwie siê ruszy³, ju¿ mu gêba z gniewudr¿a³a.- Myœmy tu do was przyszli - odezwa³ siê Myszko - po sprawie, po starejkmiecejsprawie.Chcecieli nas pos³uchaæ?- Mówcie.S³ucha siê przecie wszystkiego, i kruków, gdy kracz¹, i puchaczów,gdy hucz¹, i psów, gdy wyj¹.Pos³uchamy i waszego g³osu [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • luska.pev.pl
  •