[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wreszcie naekranie pojawi³a siê znajoma twarz.Marygay.— Williamie.Ju¿ myœla³am, ¿e ciê nie odnajdê.— Kochanie, ja te¿.Co robisz w Po³udniowej Dakocie?— Moi rodzice mieszkaj¹ tutaj, w ma³ej gminie.Dlatego takd³ugo trwa³o, zanim podesz³am do telefonu.— Pokaza³a brudnerêce.— Wykopujê ziemniaki.— Przecie¿ kiedy sprawdza³em.w aktach.w twoich aktachw Tucson podano, ¿e twoi rodzice nie ¿yj¹.— Nie, oni tylko odpadli — s³ysza³eœ o odpadniêtych? —nowe nazwisko, nowe ¿ycie.Dowiedzia³am siê od kuzyna.— No có¿.jak ci leci? Podoba ci siê ¿ycie na wsi?— W³aœnie dlatego chcia³am z tob¹ pogadaæ, Willy.Nudzêsiê.Wszystko jest bardzo zdrowe i mi³e, ale chcê zrobiæ coœniezdrowego i niegrzecznego.Oczywiœcie pomyœla³am o tobie.— Jestem zaszczycony.Wpaœæ po ciebie o ósmej?Sprawdzi³a godzinê na zegarze nad telefonem.— Wiesz co, lepiej wyœpijmy siê dobrze tej nocy.Poza tymmuszê wykopaæ resztê ziemniaków.Spotkajmy siê.na lotniskuEllis Island, jutro rano.Hmm.przy informacji.— Dobrze.Dok¹d zarezerwowaæ bilety?Wzruszy³a ramionami.— Wybierz jakieœ miejsce.— W swoim czasie Londyn by³ doœæ swawolnym miastem.— Brzmi wspaniale.Pierwsz¹ klas¹?— Jak¿e inaczej? Kupiê dla nas bilety na sterowiec.— Dobrze.Czysta dekadencja.Ile mam czasu na pakowanie?— Kupimy ciuchy w drodze.Polecimy z lekkim baga¿em.WeŸmiemy tylko po wypchanym portfelu.Zachichota³a.— Cudownie.Jutro o dziesi¹tej.— Œwietnie.Hmm.Marygay, czy masz broñ?— A¿ tak Ÿle?— Tutaj, w Waszyngtonie, tak.— Dobrze, wezmê coœ.Tata ma kilka nad kominkiem.Pew-nie zosta³y mu z Tucson.— Miejmy nadziejê, ¿e nie bêdziemy musieli ich u¿yæ.— Willy, wiesz, ¿e to bêdzie tylko dla ozdoby.Nie potrafi³amzabiæ nawet Taurañczyka.— Oczywiœcie.— Patrzyliœmy na siebie przez chwilê.— No,to jutro o dziesi¹tej.— Zgadza siê.Kocham ciê.— Hmm.Znów zachichota³a i roz³¹czy³a siê.Za du¿o rzeczy do przemyœlenia naraz.Kupi³em dla nas dwa bilety na lot dooko³a œwiata sterowcem;dowolna iloœæ przesiadek, pod warunkiem, ¿e przez ca³y czaszmierzasz na wschód.Dotarcie taksówk¹ i kolejk¹jednoszynow¹na lotnisko Ellisa zajê³o mi dwie godziny.Przyjecha³em za wczeœ-nie, ale Marygay te¿.Rozmawia³a z recepcjonistk¹ i nie widzia³a, jak nadchodzê.Jej strój naprawdê zwraca³ uwagê; opiêty kombinezon z plastikuz wzorem splecionych r¹k, które w zale¿noœci od k¹ta widzeniazmienia³y u³o¿enie lub stawa³y siê przezroczyste.Ca³e cia³o mia³azarumienione od œwie¿ej opalenizny.Nie wiedzia³em, czy uczu-cie, jakiego nagle dozna³em, by³o zwyczajnym po¿¹daniem, czyte¿ czymœ bardziej skomplikowanym.Pospieszy³em i stan¹³em zani¹, szepcz¹c:— I co bêdziemy robiæ przez te trzy godziny?Odwróci³a siê, uœcisnê³a mnie i podziêkowa³a panience za biurkiem, a potemz³apa³a mnie za rêkê i poci¹gnê³a na ruchomychodnik.— Hmm.Dok¹d idziemy?— Nie zadawaj pytañ, sier¿ancie, tylko chodŸ ze mn¹.Zeszliœmy na obrotow¹ platformê i przeszliœmy na chodnikbiegn¹cy na wschód.— Chcesz coœ zjeœæ albo wypiæ? — zapyta³a niewinnie.Spróbowa³em uœmiechn¹æ siê znacz¹co.— A masz jakieœ inne propozycje?Zaœmia³a siê weso³o.Ludzie wokó³ wytrzeszczyli oczy.— Zaczekaj chwilê.o, tu!Zeskoczyliœmy z chodnika.Nad wejœciem widnia³ napis „Po-koiki".Marygay poda³a mi klucz.Ten cholerny plastikowy kombinezon trzyma³ siê tylko na³adunku elektrostatycznym.Poniewa¿ pokoik w istocie by³ jed-nym wielkim wodnym ³Ã³¿kiem, o ma³o nie z³ama³em sobie karkuprzy pierwszych wstrz¹sach.Jednak jakoœ sobie poradzi³em.Le¿eliœmy na brzuchach, patrz¹c przez lustrzan¹ szybê naludzi przemykaj¹cych w ró¿ne strony.Marygay poda³a mi skrêta.— Williamie, u¿y³eœ ju¿ tego?— Czego?— Tej armaty.Pistoletu.— Strzela³em z niego tylko raz, w sklepie, w którym gokupi³em.— Czy rzeczywiœcie myœlisz, ¿e potrafi³byœ wycelowaæ i na-faszerowaæ kogoœ o³owiem?Zaci¹gn¹³em siê p³ytko i odda³em jej skrêta.— Tak naprawdê, to nie zastanawia³em siê nad tym.Przynaj-mniej do naszej wczorajszej rozmowy.— No i?— Ja.naprawdê nie wiem.Zabija³em tylko raz, na Alephie,pod wp³ywem uwarunkowania hipnotycznego.Jednak nie s¹dzê,¿ebym mia³ jakieœ.opory, na pewno nie wtedy, gdyby ten ktoœpierwszy próbowa³ mnie zabiæ.Dlaczego mia³bym je mieæ?— ¯ycie — powiedzia³a ¿a³oœnie.— ¯ycie jest.— ¯ycie to banda w³Ã³cz¹cych siê razem komórek, maj¹cychwspólny cel.Jeœli tym wspólnym celem jest dobraæ mi siê do ty³ka.— Och, Williamie.Mówisz jak stary Cortez.— Dziêki Cortezowi prze¿yliœmy.— Nie wszyscy — warknê³a.Przetoczy³em siê na plecy i spojrza³em w sufit.Czubkiempalca wodzi³a mi po piersi, œcieraj¹c krople potu.— Przepraszam, Williamie.Chyba oboje usi³ujemy przywykn¹æ.— Nie ma sprawy.A zreszt¹, masz racjê.Rozmawialiœmy d³ugo.Jedyn¹ wiêksz¹ miejscowoœci¹, jak¹Marygay odwiedzi³a od czasu naszego powitalnego (staranniezaplanowanego) objazdu kraju, by³o Sioux Falls.By³a tam z ro-dzicami i ochroniarzem ich gminy.Wygl¹da³o mi to na Waszyng-ton w mniejszej skali: te same problemy, tylko w trochê ³agod-niejszej formie.Gawêdziliœmy o sprawach, które nas niepokoi³y: o przemocy,wysokich kosztach utrzymania, przeludnieniu [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • luska.pev.pl
  •