[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Widoczną było rzeczą, że wieża jego myślenia zachwiana jest w posadach i że teraz trzeba będzie tylko małego, lekkiego pchnięcia, aby runęła w przepaść.Widać to było po oznakach zewnętrznych, bo bladł i chwiał się, kiedy na przykład czytał ustawę—o ochronie lokatorów, wstępne artykuły polityczne, polemiki literackie lub wiersze.Znaczyło to, że go to wprawdzie nie przyprawia o obłęd zupełny, ale powoli miesza mu zmysły.Trzeba było pomyśleć o zadaniu mu ostatecznego ciosu.Przebłagawszy tedy z góry Pana Boga za zbrodnię, która się ma dokonać na uczciwym człowieku — ożeniliśmy go.Cel uświęca nawet tak potworne środki! Wolałbym tego zacnego chłopca zarżnąć tępym nożem — cóż, trudno! Ożeniliśmy go z bardzo piękna aktorką, wiedząc, że kto jak kto, ale ta mu zada bobu! Sam fakt małżeństwa, operacja przeciwna ludzkiej naturze, może przyprawić umysł ludzki o szaleństwo, cóż dopiero małżeństwo z piękną aktorką? Toteż widząc, jak to małżeństwo szybko zaczyna wydawać owoce — nie o dzieciach mowa, bo to by było za prędko! — zacierałem z radości ręce; jeśli mój przyjaciel wydoli w tym małżeństwie miesiąc, dwa, zwariuje tak dokumentnie, że miło będzie patrzeć.Straszliwego jednak pecha miał ten biedny człowiek; żona aktorka uciekła od niego po dwóch tygodniach, bo bałwan zaczai z nią gadać o sztuce.Tego najbardziej cierpliwa aktorka nie zniesie.Ręce mi opadły.Nie ma rady na tego biedaka.Ten i ów czasem zwariuje i takiemu dobrze, ten zaś nieszczęśnik nie mógł zwariować w żaden sposób.A oto wybawienie przyszło nagle, niespodzianie, zupełnie z nieznacznych powodów.Jak już wspomniałem, przyjaciel mój nie był nigdy w Warszawie i teraz znał ją bardzo mało, wałęsał się bowiem po niej, patrząc w bruk, jakby na nim chciał znaleźć swoje upragnione szaleństwo.Nie widział, co się dzieje dokoła niego.Chcąc go więc nieco pocieszyć w jego nieznośnej melancholii, łaziłem z nim po mieście.Kiedyśmy wchodzili z ulicy Marszałkowskiej w ulicę Widok, mój przyjaciel spojrzał przypadkiem i drgnął.— Co to jest? — zapytał słabym głosem, tocząc błędnym wzrokiem.— To? Dom u zbiegu Marszałkowskiej i Widoku.— Dom? Na Boga! Gdzie my jesteśmy?— W Warszawie, w stolicy…Mój przyjaciel chwycił się za głowę.— Zwariuję! — szepnął.Co takiego? Oj! Zaczyna być dobrze! Czciciel harmonii i piękna dostał uderzenie w głowę…Zorientowawszy się w sytuacji, poprowadziłem go na drugi koniec ulicy Widok i pokazałem dom, równie wspaniały, budowany przez rozpacz, zakonserwowany przez szaleństwo.Na bladej twarzy mojego przyjaciela zjawiły się wypieki.— Dobrze idzie! — pomyślałem.I z triumfem poprowadziłem go na ulicę Chmielną.Mój przyjaciel spojrzał i zatoczył się, ujrzawszy coś straszliwego: parkan ohydny i przyczepiony do niego nowozbudowany dom, nieprawdopodobny dom, niebywały dom.— Prędzej, prędzej! — krzyknąłem.Biegliśmy prawie.— To jest Pałac Staszica! — pokazałem mu z radością.Mój przyjaciel zrobił się siny, a na usta wystąpiła mu piana wściekłości.— Patrz tam, tam naprzeciwko, na róg Słowackiego!— Jezus, Maria! — jęknął przyjaciel.Ledwie się wlókł, coś mu w mózgu wyraźnie trzeszczało.Kiedy go postawiłem twarzą przed gmachem seminarium państwowego obok kościoła Wizytek, z ust mojego przyjaciela wybiegł dziwny, niesamowity uśmiech.Straszna, odrapana, jakby trądem pokryta rudera zwaliła mu się na piękny jego mózg.— Odwróć się nagle! — krzyknąłem.Odwrócił się i zawył.— To jest dawny jakiś pałac, Królewska 1.1.Należy do kogoś z arystokracji.Ja też zasłoniłem oczy ręką, bo nie miałem zamiaru zwariowania, a mogło się to zdarzyć, bo nie można bezkarnie patrzeć na trędowatego trupa domu.— Prędzej, prędzej! — przynaglałem.Powlokłem go na Saski plac.— To jest najpiękniejszy plac w Polsce! Spojrzyj!On spojrzał, zgrzytnął zębami, zapiał nagle jak kogut i dostał konwulsyj.I ja zacząłem czuć powiew obłędu.Chciałem krzyczeć głośno, aby wywołać zbiegowisko i zawołać: Ludzie! Czy wam nie wstyd, aby na historycznym placu stała psia buda, w której sprzedają orzechy i wodę sodową? Rzućmy się na tę ohydę i rozrzućmy ją, cegła po cegle, bo się Francuzy łapią za brzuchy ze śmiechu, a Angliki kiwają głowami, przecierając oczy i szepcząc:— To nieprawdopodobne! tego nie ma nawet u Murzynów!Ukazałem mojemu przyjacielowi panoramę z tego miejsca z widokiem na wieże Świętego Krzyża.Postawił oczy w siup, a z gardła dobywało mu się bezsilne łkanie.Pomyślałem, że jeśli takie cudowne czyni na nim wrażenie potworne niechlujstwo, to go łatwo dobiję szaleństwem nie odrapanym, lecz pielęgnowanym, obłędem, który padnie na jego poczucie harmonii i dobrego smaku jak głaz.Toteż wiele ciekawych pokazawszy mu po drodze rzeczy, zawiodłem go, jak Wergili Danta, na zbieg ulicy Jasnej i ulicy Sienkiewicza, gdzie obok Filharmonii wybudowano trzy przybytki.To się nie da opisać, to trzeba by zobaczyć: zwariowany gmach teatru Komedia, wtłoczony między dwa olbrzymie domy; dachy, wykusze, mury niskie i wysokie, sto pięć stylów tworzą tak cudowną harmonię linii, dają efekt dla oka tak niebywały, że spojrzawszy na to cudo architektury, na ten obłęd nieprawdopodobny, chwyciłem się słupa latarni, aby nie upaść.A on:Mój przyjaciel, na którym nic nie sprawiało wrażenia, płakał jak dziecko.Potem ni stąd, ni zowąd zabulgotał, krzyknął, miauknął, zabeczał, a wreszcie roześmiał się przeraźliwie, wspaniałym śmiechem szaleńca i zwariował szczęśliwie.Panny niewidzialne.Tragiczny człowiek Wellsa dlatego był niewidzialny, bo sam tego chciał.Istnieją natomiast niewidzialne panny, które trudno zobaczyć, chociażby tego nie chciały.To są telefonistki.Ja nigdy w życiu nie widziałem panny z telefonów.Są to same Aldony, zamknięte w wieży, elektryczne panny.Czasem tylko, piękny i głęboki usłyszawszy głos, starałem się do niego dorobić w fantazji osobę nadobną, błękitnooką, z rzewnym spojrzeniem.Do głosu cokolwiek zjeżonego i opryskliwego dodawałem srogie oblicze, energiczne spojrzenie, słowem, dragona.Może rzeczywistość była cokolwiek odmienna, bo głos często myli, a na balu maskowym często głosem słowiczym przemawia dama, na której widok, po zdjęciu maski, uciekłby najodważniejszy.Jakkolwiek wyglądają owe panny niewidzialne, wielka mam dla nich sympatię, która teraz gwałtownie podskoczyła w górę, pomnożona przez żywe współczucie, kilkaset bowiem tych panienek skazano na wygnanie ze szwedzkiej warowni, ze srogiej wieży Babel.Jednego dnia zaludni się ulica Zielna tłumem niewieścich istot, bardzo dziwnych, bo każda będzie miała łzy w oczach.Po raz pierwszy tego dnia ujrzymy żywe głosy, a po załzawionych oczach od razu je poznamy.Wyjdą ze srogiej wieży i pójdą na poszukiwanie pracy, nowe, nieszczęsne ofiary przemądrej maszyny, która suchym głosem wypędza człowieka.Biedne, bardzo biedne panny…Trudno.Taki już los.Szkoda łez, kochane biedactwa.Lepiej zachować dzielność i siły na nieskończoną udrękę szukania kawałka chleba, a łzy mącą jasność i bystrość spojrzenia, przeszkadzają tylko.Wszystkich nas to z czasem spotka, że nas maszyna weźmie za kark i zrzuci ze schodów, jako nieużytecznych ludzi, ostatnich Mohikanów
[ Pobierz całość w formacie PDF ]