[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Prawdziwy koncentrat trudności, który może każdemu odebrać wiarę we własne siły.Prawdę mówiąc, lepiej by było, gdybyśmy od razu przystąpili do ataku nie szukając bardziej plastycznego obrazu ściany.Dzięki wielkiemu pęknięciu bez większego trudu pokonujemy niewysoki pierwszy próg o skale łatwej, lecz kruchej.Trudności jednak stopniowo się potęgują, aż wkrótce znajdujemy się na ogromnej, co najmniej pięćdziesięciometrowej, strasznej tafli poprzecinanej maleńkimi szczelinkami, w które wbijamy dosłownie gąszcz haków.Czas leci jak na skrzydłach, tym bardziej że droga wcale nie jest prosta i trzeba ją mozolnie wyszukiwać.W końcu dochodzimy do wielkiej plamy białych skał, wielce niepewnych.Dwiema długościami liny okrążamy je w prawo, aby następnie w lewo pokonać odpychający dach, który w rzeczywistości okazał się nie taki straszny.Jeszcze kawałek — i problem północnego żebra Punta S.Anna jest rozwiązany.Czeka nas jeszcze kilka wyciągów liny we względnie trudnym terenie, a następnie ostatnie trzysta metrów łagodnej grani szczytowej.Zrobiło się jednak późno i bez zwłoki musimy ulokować się na noc.Nie mogliśmy wybrać bardziej niewygodnego miejsca na biwak od półeczki, którą wspinacze powtarzający następnego lata tę drogę uznali raczej za jakiś duży stopień.Jak na wszystkich biwakach poprzedzających pewne zwycięstwo, noc pod rozgwieżdżonym niebem minęła w pogodnym nastroju.Wstał nowy, promienny ranek; nam jednak nie chciało się wychodzić z płacht.Bez pośpiechu ruszyliśmy z miejsca, jakby wcale nam nie zależało na szybkim dojściu do szczytu.Zatrzymaliśmy się chwilę podziwiając otaczającą nas scenerię.Pamiętam, że gdy wczesnym popołudniem stanęliśmy na szczycie Punta S.Anna, fakt ten nie wywarł na nas większego wrażenia.Nic nowego tam nie czekało.Często się zdarza, że samo osiągnięcie szczytu przynosi rozczarowanie, ale też nietrudno wytłumaczyć dlaczego.Otóż smak zwycięstwa przeżyliśmy poprzedniego wieczoru i samo wejście na szczyt było już tylko jego fizycznym spełnieniem, czymś niemal zbędnym.Sądzę jednak, że gdybyśmy ominęli szczyt uznając wejście nań za niepotrzebne i nie emocjonujące, to niezwykle silne wrażenia, jakich doznaliśmy podczas osiemnastogodzinnej, często skrajnie trudnej wspinaczki, pozostałyby na zawsze zdeformowane w naszej pamięci.Wschodnia ściana Grand CapucinPewnego sierpniowego ranka 1949 roku podchodziłem na Przełęcz Giganta przez Mer de Glace.Godzina była już późna i powietrze wisiało ciężkie, nagrzane słońcem.Dookoła nie widziałem nic oprócz upragnionej przełęczy, która jak na złość w ogóle nie chciała się przybliżyć; byłem zmęczony i marzyłem tylko o tym, aby wydostać się z tej patelni, gdy nagle z tego stanu apatii wyrwał mnie łoskot, który obudziłby nawet zmarłego — jednym z posępnych żlebów Mont Blanc de Tacul toczyła się potężna lawina kamieni i lodu.I znów przytłaczający spokój zapanował nad lodowcem, mimo to nie mogłem oderwać oczu od wspaniałego obrazu, wielkiego czerwonego filaru górującego nad lasem iglic.Jego kształty widziane z dołu były tak regularne i wytworne w swej śmiałej linii, iż w głowie się kręciło na samą myśl o wejściu na wierzchołek.Pion tej ściany wywierał przejmujące, wręcz przytłaczające wrażenie; przypominam sobie, iż zastanawiałem się wówczas, czy znalazł się śmiałek, który odważył się z nią zmierzyć.Pytanie pozostało oczywiście bez odpowiedzi, gdyż nie znałem nawet nazwy iglicy, jako że po raz pierwszy znalazłem się w tej części Mont Blanc.Nie myślałem o tym więcej i dopiero w grudniu przypomniała mi się ta dziwna zjawa, gdy mój przyjaciel Toni Gobbi mówiąc o nie rozwiązanym jeszcze problemie alpinistycznym wspomniał o tej czerwonej piramidzie, której widok tak mnie uderzył owego ranka.W taki sposób zawarłem znajomość z Grand Capucin i z jego niezwykłą ścianą wschodnią.Od samego początku problem ten fascynował mnie niesamowicie.Największym moim marzeniem było wejść na jakiś szczyt własną, przez siebie wytyczoną drogą; jeszcze nigdy nie doznałem tego niezwykłego uczucia, jakie wypływa ze zmierzenia się z tak wielką niewiadomą i z odkrycia wszystkich jej tajemnic.Nasuwała się wspaniała po temu okazja, toteż od razu powziąłem decyzję.Początkowo pomysł zaatakowania ściany wydawał mi się nieco zuchwały, ale stale o nim rozmyślając, snując plany i studiując fotografie Grand Capucin, tak dalece oswoiłem się z tą myślą, iż byłem ze ścianą niemal za pan brat.To psychiczne przygotowanie niewątpliwie bardzo mi pomogło — gdy znalazłem się u stóp Grand Capucin, rzeczywistość wydała mi się nieco mniej przygnębiająca i ponura.23 lipca 1950 roku, po południu, wraz z Camillem Barzaghim z Monzy, stajemy u podnóża Grand Capucin z zamiarem znalezienia wejścia we wschodnią ścianę, aby nazajutrz przystąpić do szturmu.Mamy ze sobą wszystko, co jest niezbędne do kilkudniowej wspinaczki.Następnego dnia o świcie pokonujemy szczelinę brzeżną i wchodzimy w skałę.Idę w kierunku wielkiego głównego zacięcia [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • luska.pev.pl
  •