[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Umiera.Nie ma nic do stracenia.Ładne, szare oczy Justusa na moment skrzyżowały się ze spojrzeniem starszego rodu.Potem Vallegro opuścił wzrok i wpatrzył się we własne ręce.— Może jednak ma — powiedział cicho.— O czym myślisz?— O dziewczynie.Słodkiej, złotowłosej Koral Trada.Sykstus się skrzywił.— Ona nic nie znaczy.Wykorzystał ją, naraził na potężne niebezpieczeństwo.Nie jest głupi.Zdawał sobie sprawę, że się o niej dowiemy.Dlaczego uważasz, że mu na niej zależy?— Nie znasz go.Naprawdę, bardzo przypomina starego.Bezwzględny, ale sentymentalny.Ma we krwi słabość do śmiertelnych.Sykstus się zamyślił.— Zastanowię się nad tym.Może to jest jakiś pomysł.Palce Justusa znów zaczęły bębnić po stole.Koral przewracała się z boku na bok.Ostatnio wciąż budziła się o absurdalnych porach, nie mogąc z powrotem zasnąć.Było jej niewygodnie.Duszno, ciasno, gorąco.Zmieniła się.Łatwo wpadała w złość, irytowały ją drobiazgi.Domownicy stali się nudni.Złośliwi i męczący.Na niczym nie potrafiła skupić uwagi.Denerwowała się.Łapała się na tym, że wciąż patrzy przez okno i zagląda w głąb lustra.Starała się nie myśleć.Starała się zapomnieć, ale to nic nie dawało.Pod powiekami wciąż pojawiała się szczupła twarz, ciemne oczy, smukła sylwetka.I drobiazgi.Jakiś gest bez znaczenia, kształt paznokcia, drgnięcie ust.Cień, rzucany przez rzęsy.Koral Trada przewracała się z boku na bok, udręczona, znużona, nie mogąc zasnąć.Cornet przymknął powieki.Poczuł, jak ogarnia go fala wściekłości.Zacisnął zęby.Boże, ten piwniczny zaduch! Ściany zwalają się na niego, przytłaczają, aż trudno odetchnąć.Chowa się po norach jak szczur.Wspaniale! Ponury, zawzięty, z pięściami wciśniętymi w kieszenie krążył pomiędzy murami, od których zawsze ciągnęło wilgocią.Gdzie się nie obrócił, ścigało go szarobłękitne spojrzenie.Schudł, twarz mu się ściągnęła, oczy płonęły jak u wilka.Wszystko doprowadzało go do furii.Kryjówka w krypcie kościoła, przerażony, pokorny wzrok Ćmy, ramię, które nie bardzo chciało się goić.A najbardziej miodowe włosy.I drobna postać w białej koszuli.Czuł, że się dusi.Czuł, że musi wyjść, zaczerpnąć powietrza i zobaczyć szarobłękitne spojrzenie.— Ćma! — Wrzasnął z irytacją.Pojawiła się natychmiast.Chuda jak pająk.Czarne włosy w strąkach, zgarbione plecy.— Chcę, żebyś kogoś dla mnie znalazła, rozumiesz? Możliwie szybko.Jest mi coś winien.A ja również muszę mu coś oddać.Zaaranżuj nam spotkanie, Ćma.Czas na rewanż.Posłusznie kiwa głową.Ale wlepione w niego oczy są pełne lęku.Asfalt jest mokry.I latarnie rozmazują na nim światło, jak plamy oleju.W powietrzu wisi mżawka, rzeka spięta mostem wygląda niby szpetna, krzywa blizna.Cornet idzie spokojnie, niespiesznym krokiem, nie kryjąc się.Przez plecy ma przewieszony miecz, którego tak dawno nie nosił.Oddycha głęboko.Powietrze jest zimne, wilgotne, pachnie rzeką.W cieniu po drugiej stronie mostu, coś się porusza.Od ściany budynku odkleja się ludzka sylwetka.Przybliża, wchodzi w krąg żółtych ślepiów latarni.Przeciwnik jest młodszy, chudy jak szkielet.Jego mizerną twarz znaczy piętno choroby.Krzywi się w grymasie uśmiechu, zęby lśnią wilgotnie.Ostatni z klanu Seimle.Miecz także niesie na plecach.„Przyjdzie mi się zmierzyć z widmem” — myśli Cornet.Nagle, właściwie bez zdziwienia, zdaje sobie sprawę, za co nienawidzi umierającego chłopaka.Za Koral.Za to, że mściwie, bezpowrotnie odsunął go od niej.Gdyby nie przeklęta krew, przeprowadziłby ją bez chwili zastanowienia.— Cornet Calderon Dellvardan — mówi chłopak, potrząsając głową z niedowierzaniem.— Kto by pomyślał? Witaj, oprawco.Jego czaszka jest obciągnięta pergaminową skórą, oczy zapadłe.— Ostatni z klanu Seimle — mówi Cornet.— Mój akt litości.Przeciwnik odsłania w uśmiechu blade, bezkrwiste dziąsła.— Yekke Alder Seimle.Ale mylisz się, oprawco, już nie ostatni.— Musisz być szalony, żeby płodzić potomków i rozsiewać zarazę, Yekke.— Cornet wzrusza ramionami.Alderem wstrząsa dreszcz.— Chciałem, żebyś to poczuł, Cornet.Żebyś wiedział.Teraz ty też jesteś chory, teraz i ciebie będą ścigać, żeby zabić.Żeby, jak to mówią, wyeliminować źródło zarazy.Rozumiesz, jak to jest, Cornet? Nie chcesz umierać, co? Dla dobra ludu, sam ze sobą nie skończysz, mam rację, co? Nie masz zamiaru poddać się bez walki, oprawco.— Yekke — mówi Crux z politowaniem.— Zdobądź się na odrobinę dumy.Nie poniżaj się, bo flaki się we mnie przewracają
[ Pobierz całość w formacie PDF ]