[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Olewać wszystko i wszystkich!”Łan gęstego żyta stanął przed nią niczym zapora.Nie zastanawiając się ani przez minutę, weszła w zieleń, łamiąc po drodze wiotkie jeszcze źdźbła.Szła niczym bogini - Nemezis ku słońcu, depcząc czerwone płatki maków.- I niech ich wszystkich piekło pochłonie!E8 szumiała pod ciężarem ścierających ją milionów kół.Samochody jeździły w obie strony niczym dwa nurty tej samej rzeki.W blaszanych pudłach piekli się zmęczeni upałem ludzie i psy.Chcieli więcej niż inni: ciągnął ich obcy krajobraz, inna przyroda, odmienny obyczaj, jedzenie.Chcieli otwartych granic, drogiego pieniądza we własnym portfelu i tanich sklepów tam, dokąd gnali z szybkością za którą i tu, i tam płaci się mandat.Od czasu do czasu wygrużali się z blaszanych puszek po sardynkach, by na chwilę, na moment zakotwiczyć przy chłodnym piwie czy coca-coli.A potem pędzeni wiatrem nieodgadnionych wrażeń, ładowali się do blaszanek, naciskali gaz, czując w płucach wiatr, a w głowie zamęt od nagłej a niespodziewanej wolności.Ich kobiety pociły się, dzieci marudziły, psy smętnie wywieszały ozory.Za oknami przesuwała się szara E8.Jedyne szczęście automobilisty.Marek stał na poboczu, trzymając w objęciach karton w połowie wypełniony nie nadmuchanymi balonikami.Zostawił je wczoraj jeden z rosyjskich kierowców jadących z zachodu na wschód.Baloniki były prezentem za pomoc okazaną przez panią Barbarę przy dezynfekcji niezbyt groźnej, ale uciążliwej rany, jakiej nabawił się naprawiając rozpadające się podwozie starej ciężarówki.Pani Ligoniowa cierpliwie i ze znawstwem oczyściła poszarpane brzegi przedramienia, zajodynowała i obandażowała niczym najlepszy sanitariusz.Nie takimi rzeczami zajmowała się w swojej restauracji przy szosie! Dwa lata temu pomagała odbierać poród pewnej Niemce, która w ferworze zakupów zapomniała o swojej dziewięciomiesięcznej ciąży.Przez cały wczorajszy wieczór zastanawiano się, co zrobić z balonikami.Przyozdobić podjazd? Knajpę? Udekorować stację benzynową? W końcu Ligoń podniósł głos, przekrzykując pozostałych:- Trzeba to oddać do przedszkola.Niech dzieciakom zrobią bal!Pomysłowi przyklasnęli wszyscy.Przedszkole było biedne, ledwie zipiało po opłaceniu rachunków za światło i gaz.Rodzice maluchów to przeważnie pracownicy niedalekiej huty szkła.Też im się nie wiodło.Dlatego Marek z kartonem stał teraz na poboczu, czekając na Grzesia i jego półciężarówkę.Gdy zahamowała tuż obok, chłopak otworzył bagażnik.- Co to za worki?Grześ wzruszył ramionami.- Nie wiem.Jakieś cholernie ciężkie żelastwo.Obiecałem je podrzucić do miasteczka.- Żelastwo? - Samochód ruszył włączając się w strumień innych.- No.Dali trzydziestaka za transport.Co mi szkodzi? I tak bagażnik na razie pusty.Marek zmarszczył brwi.Coś go zastanowiło.Sam nie wiedział co.Wygląd podłużnych przedmiotów opakowanych w brezent.Widział niegdyś coś podobnego.I kształt, i kolor.Zielonooliwkowy.Zamrugał rzęsami.Z czym mu się to kojarzy? Z wojskiem!- Ty - odwrócił się do Kalinowskiego.- Jesteś pewien, że to nie żaden trefny towar? Grześ przyhamował z wrażenia.- Dlaczego?- Bo mi się widzi.zresztą nic.Nieważne.Gdzie masz to odstawić?- Podjadę pod „Clio-Lex”.Tam ktoś ma na mnie czekać.Czemuś taki ciekawski? Też chcesz zarobić? A niby dlaczego mam się z tobą dzielić taką słabiutką dolą?Marek wzruszył ramionami.- Nie interesuje mnie twoja forsa.Tylko.czasem się nie warto połaszczyć na trzydziestaka.Towar może być wart miliony, a odsiadka.parę lat pudła!Grześ zjeżdżał z szosy w kierunku zabudowań.Stąd już zaczynała się wyboista, pełna dziur droga aż do samego miasteczka.Po lewej stronie bielały niedawno wzniesione solidne mury trzech hurtowni.Ich właściciele, by nie wchodzić sobie w paradę, wyodrębnili branże: napoje, towary ogólnospożywcze i środki czystości.„Clio-Lex” był ostatnim z budynków.Zaraz za siatką, przy której ujadała sfora olbrzymich brytanów, stała porzucona szopa z dawnych siermiężnych czasów.- Tu powinien ktoś być.- Ale nie ma - stwierdził Marek.- Dobra, ty tu zostań, załatw sprawę, załaduj do bagażnika nasze zakupy, a ja podrzucę pudło do przedszkola.Wiesz, gdzie ono jest?Grześ wysiadł, rozglądając się niespokojnie.- Jeśli oni myślą, że ja tu będę tkwił miesiącami.o co pytałeś?O przedszkole? Za tymi domami, w lewo.Budynek z czerwonej cegły.Sam chodziłem do tego przedszkola.Pamiętam nawet, że miałem zieloną żabę.- Co?- Znak.Każdy dzieciak ma swój znak.Na szafce, w szatni.No, żeby się nie myliły worki z kapciami.Marek roześmiał się głośno.Boże, ile czasu upłynęło od jego przedszkola! Jak przez mgłę pamiętał duży pokój wyłożony jasną wykładziną, która strasznie śmierdziała, jak się na nią sikało.Szafki z kolorowymi klockami i młodziutką blondyneczkę - opiekunkę, której się tak strasznie wstydził, gdy mu ściągała majtki.Kiedy to było? Siedemnaście lat temu! Szczęśliwe dzieciństwo w szczęśliwej rodzinie.- Ja miałem wisienki - powiedział ruszając we wskazanym kierunku.- Dwie wisienki.Pudło nie było wygodne, toteż bolały go ramiona, gdy już dotarł do celu.Wrzask w małpiarni to cenne minuty ciszy w porównaniu z hałasem wypełniającym niewielki ogródek.Kilkadziesiąt dzieci galopowało w tę i z powrotem, przewracając się i koziołkując po wyschniętym trawniku.- Gdzie wasza pani? - spytał pucułowatej pięciolatki z palcem w buzi.- No.tam!- To znaczy gdzie?Mała przyjrzała mu się uważnie.- A ty, wujek, też lubisz pierożki?- Bardzo.Więc gdzie pani?Mała ruszyła z kopyta.Za domem, na ławce siedziały dwie opiekunki, wystawiając twarze do słońca.- Dzień dobry.Przywiozłem prezent dla przedszkola [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • luska.pev.pl
  •