[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Ma pan swój dzieñ, don Gustavo, szkoda gadaæ - zakpi³ Fermín.- Pere³ka zapere³k¹, jak na zamówienie.Tylko pozazdroœciæ tak przejrzystej wizji i pe³negoogl¹du.- Jedyn¹ pewn¹ rzecz¹ w tym wszystkim jest to, ¿e potrzebujecie mojej pomocylogistycznej i najprawdopodobniej finansowej, jeœli chcecie wyjœæ z tej szopki,zanim inspektor Fumero zaprosi was do specjalnie przygotowanego apartamentu wwiêzieniu San Sebas.Panie Ferminie, mniemam, ¿e nie jest pan ca³kiemodmiennego zdania?- Ja s³u¿ê pod rozkazami Daniela.Jak Daniel rozka¿e, to mogê i za Jezuska w¿³obku robiæ.- A twoje zdanie, Danielu?- Panowie maj¹ wiêcej doœwiadczenia.Co pan proponuje?- Oto mój plan: gdy Fermín odzyska formê, ty, Danielu, pójdziesz zniezapowiedzian¹ wizyt¹ do pani Nurii Monfort i wy³o¿ysz jej karty na stó³:wiemy, ¿e sk³ama³a i coœ ukrywa, wiele lub tylko trochê, zobaczymy.- A to wszystko po co? - spyta³em.- ¯eby zobaczyæ jej reakcjê.Nic ci oczywiœcie nie powie.Albo znów sk³amie.Ale najwa¿niejsze to wbiæ banderillê, ¿e pos³u¿ê siê terminologi¹ ztauromachii, a nastêpnie ju¿ tylko patrzeæ, dok¹d nas doprowadzi byk, w tymprzypadku ja³Ã³weczka.I wówczas do akcji wkracza pan, Ferminie.Gdy Danielza³o¿y kotce dzwoneczek, pan zajmie siê dyskretn¹ obserwacj¹ podejrzanej woczekiwaniu, a¿ wpadnie.Wówczas przyst¹pi pan do œledzenia jej.- Zak³ada pan, ¿e ona gdzieœ siê uda - zaprotestowa³em.- Cz³eku ma³ej wiary.Oczywiœcie, ¿e to zrobi.Prêdzej czy póŸniej.I coœ mimówi, ¿e w tym przypadku bêdzie to wczeœniej ni¿ póŸniej.To fundamentykobiecej psychologii.- A co pan w tym czasie zamierza robiæ, doktorze Freud? - zapyta³em.- To moja sprawa i dowiesz siê we w³aœciwym czasie.I bêdziesz mi wdziêczny.Chcia³em poszukaæ wsparcia w oczach Fermina, ale biedak, w trakcie tryumfalnegomonologu Barceló, zasn¹³, obejmuj¹c Bernardê.G³owê przechyli³ w bok, a z ust wb³ogim uœmiechu œcieka³a mu œlina.Bernarda wydawa³a z siebie g³êbokie irozg³oœne chrapniêcia.- Oby wreszcie ten okaza³ siê przyzwoity - mrukn¹³ Barceló.- Fermín to cudowny facet - zapewni³em.- Nie w¹tpiê, bo jakoœ nie chce mi siê wierzyæ, by oczarowa³ j¹ swym wygl¹dem.No ju¿, idŸmy st¹d.Wychodz¹c z pokoju, wpierw zgasiliœmy œwiat³o, nastêpnie zamknêliœmy drzwi,zostawiaj¹c turkawki swemu losowi.Zda³o mi siê, ¿e w oknach w g³êbi korytarzadostrzegam wschodz¹cy brzask œwitu.- A dajmy na to, ¿e siê nie zgodzê - powiedzia³em cicho.- I poproszê, ¿eby pano wszystkim zapomnia³.Barceló uœmiechn¹³ siê.- Za póŸno, Danielu.Trzeba by³o sprzedaæ mi tê ksi¹¿kê lata temu, kiedy mia³eœku temu sposobnoœæ.Przez wilgotne i zalane szkar³atem ulice wróci³em o œwicie do domu, maj¹c nasobie absurdalne i po¿yczone ubranie, a w sobie - kaca po nocnej katastrofie.Ojciec spa³ w jadalni na fotelu, z pledem na nogach i Kandydem Voltaire'a wd³oniach, ksi¹¿k¹ tak przezeñ ulubion¹, i¿ czyta³ j¹ cztery, piêæ razy w roku,te jedyne cztery czy piêæ razy w roku, kiedy s³ysza³em go zaœmiewaj¹cego siê do³ez.Przyjrza³em mu siê w milczeniu.Mia³ siwe, rzedn¹ce ju¿ w³osy, skóra napoliczkach zaczê³a traciæ jêdrnoœæ.Patrzy³em na tego mê¿czyznê, którego kiedyœuwa¿a³em za silnego, prawie niezwyciê¿onego, i zobaczy³em cz³owieka kruchego,pokonanego i nieœwiadomego swej przegranej.A mo¿e obaj nale¿eliœmy doprzegranych.Pochyli³em siê, ¿eby dok³adniej okryæ go pledem - który wed³ugjego ponawianych od lat zapewnieñ - lada chwila mia³ wyl¹dowaæ w jakiejœdobroczynnej ochronce, i poca³owa³em go, jakbym chcia³ ochroniæ przedniewidzialnymi niæmi odci¹gaj¹cymi mnie od niego, od naszego ma³ego mieszkania,od moich wspomnieñ, jakbym wierzy³, ¿e tym poca³unkiem mogê oszukaæ czas iprzekonaæ, by nas omin¹³ i przeszed³ obok, by wróci³ innego dnia, innego¿ycia.34Niemal ca³e przedpo³udnie spêdzi³em na zapleczu ksiêgarni, œni¹c na jawieprzywo³uj¹c wizerunek Bei.Rysowa³em jej nag¹ skórê d³oñmi i wydawa³o mi siê,¿e znów wdycham jej oddech o smaku cha³ki.By³em zdumiony, ¿e z takkartograficzn¹ precyzj¹ pamiêtam ka¿dy szczegó³ jej cia³a, blask mej œliny najej wargach i tê liniê jasnych, niemal przezroczystych w³osów schodz¹c¹ w dó³brzucha, któr¹ mój przyjaciel Fermín, w trakcie jednego ze swychzaimprowizowanych wyk³adów na temat cielesnej logistyki, okreœli³ jako „uliczkêw Barcelonie”.Po raz setny spojrza³em na zegarek, by ze zgroz¹ stwierdziæ, ¿e jeszcze muszêspêdziæ tu kilka godzin, zanim bêdê móg³ zobaczyæ Beê i dotkn¹æ jej.Zacz¹³emporz¹dkowaæ faktury, paragony i kwity z ostatniego miesi¹ca, ale szelestpapieru przypomina³ mi szmer bielizny sp³ywaj¹cej z bioder i jasnych ud pannyBeatriz Aguilar, siostry mojego najbli¿szego przyjaciela z dzieciñstwa.- Danielu, jesteœ nieprzytomny.Jakiœ problem? Czy chodzi o Fermina? - zapyta³ojciec.Przytakn¹³em zawstydzony
[ Pobierz całość w formacie PDF ]