[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Jestem œlepy.Próbowa³em go uspokoiæ, zapewniaj¹c, ¿e to tylko dym.Ogieñ pali³ siê ztrzaskiem, w silniejszych podmuchach wia­tru p³omienie zgina³y siê ku ziemi, apotem znów strzela³y w górê, jaskrawo¿Ã³³te, z niebieskawymi i czerwonymiodcie­niami, którymi barwi³y siê t³uste soki mimozy.Wróci³ barba­rzyñskihuragan i dopad³ nas znienacka, aby zburzyæ nasz spokój, nasze szczêœcie.- Trzeba pojechaæ do szpitala.Zawiozê pana na dó³.Krzycza³em, Lorenzelli waha³ siê, to zgadza³ siê, to prote­stowa³.Naglezobaczy³em, ¿e front p³omieni dotar³ ju¿ prawie do mojego gara¿u.Odjecha³em,motocykl skaka³ po nierów­nym terenie.Nagromadzone w gara¿u ró¿ne rupieciezaczy­na³y siê ju¿ tliæ.Usiad³em za kierownic¹ samochodu, silnik zawarcza³wreszcie.Zajecha³em przed dom, potem, gdy motor zgas³ i nie uda³o mi siêponownie go zapaliæ, wsiad³em znów na motocykl.Trochê dalej, na nastêpnym wzgórzu, p³omienie rozprze­strzenia³y siê, osaczaj¹cjakiœ niewielki domek.Skierowa³em siê w tê stronê, gor¹ce ga³êzie bi³y mnie porêkach, jakiœ roz¿arzony kabel zrani³ mi szyjê.Znów otacza³ mnienieokie³zna­ny ¿ywio³.Dojecha³em wreszcie do tamtego domku.- Przemknijcie przez pola³ - zawo³a³em.- ZejdŸcie, ¿eby mi pomóc.Trzebaratowaæ Lorenzelliego.Teraz trzeba by³o zobaczyæ, co siê dzieje z rodzin¹ Magne.Wykorzystuj¹c powiewwiatru puœci³em motor na pe³ny gaz i przedosta³em siê przez zaporê dymu iognia; musia³em kil­kakrotnie powtórzyæ ten manewr, a¿ wreszcie motocyklprze­jecha³.Zasta³em ca³¹ rodzinê Magne na miejscu, kataklizm oszczêdzi³ ich.Poprosi³em, aby oczyœcili drogê i zajêli siê Lo-renzellim; Magne poszed³ szukaæludzi do pomocy.By³em zmordowany, mia³em poparzone ramiona, szyjê, palce,odzie¿ w strzêpach.Odetchn¹³em g³êboko ³ nagle ¿elazna obrêcz œci­snê³a miskronie, serce, ca³e cia³o.Nie, nie, Mietek.Chyba oszala³eœ! Uspokój siê,Mietek! Ale ¿elazo nie zwalnia³o uœci­sku.By³em Mietkiem w getcie, któryujrza³ nagle matkê i Rywkê w d³ugiej kolumnie, uszykowanej do wymarszu naUmschlagplatz.Znów by³em w Treblince i uk³ada³em w dole moich braci.Przeszywa³ mnie krzyk.Nie, Mietek!Pani Magne nie widzia³a, ¿eby têdy przeje¿d¿ali.Wsiad³em na motocykl,usi³owa³em rozluŸniæ ¿elazn¹ obrêcz: na pewno dotarli do Mandelieu, s¹bezpieczni, uleg³em z³ym wspomnieniom.Mo¿e Dina i dzieci czekaj¹ na mnie itak¿e myœl¹, ¿e zgina³em.Krzycz¹c sam do siebie: „nie, nie", aby zag³uszyæ niepokój, pêdzi³em w k³êbachdymu drog¹ zasypan¹ ga³êziami i w¹ski­mi dolinkami, w których wala³y siê czarnepnie.Szuka³em.Zobaczy³em dom, który zaczêliœmy budowaæ; okiennice by³yzamkniête, pewnie Dina pchnê³a je, przeje¿d¿aj¹c têdy.Ta myœl doda³a miotuchy, ale na widok martwych drzew, ca³ego tego spustoszenia ¿Ã³³ty piasekzasypa³ mi usta; rozwiera³ siê pode mn¹ dó³, czu³em wokó³ siebie, na sobie ichmartwe cia­³a, krzycza³em: „nie!"Wo³a³em, jak gdyby ktoœ móg³ mnie us³yszeæ: - Pomó¿cie mi, pomó¿cie mi!Wjecha³em na drogê do Mandelieu.Powietrze pe³ne by³o ciê¿kiego dymu i zapachuspalonych drzew, powia³o gettem i Treblink¹.By³em wraz z rodzin¹ zasypany wbunkrze wœród ruin.Na dnie któregoœ w¹wozu dostrzeg³em samochód.Pêdem zbieg³em na dó³, potykaj¹csiê o rozpra¿one pnie, padaj¹c, czo³gaj¹c siê po ziemi.Drzwi by³y otwarte,samochód rozgrza­ny.To by³ nasz samochód, na dachu baga¿nik, w przegródce narêkawiczki moje okulary.Leg³em w obozowym dole.Zapa­da³ zmierzch, niewidzia³em ¿adnego cia³a.Mo¿e uciekli, mo­¿e samochód by³ pusty, gdy wpad³ dow¹wozu.Zacz¹³em wdrapywaæ siê z powrotem na skarpê, kamienie rani³y mi rê­ce,krzycza³em:- Pomó¿cie mi, pomó¿cie mi!Wdrapa³em siê wreszcie na drogê, wskoczy³em na moto­cykl, ale silnik nie chcia³zapaliæ.Wtedy zacz¹³em biec w stronê naszej twierdzy.W dali ogieñ przes³ania³czerwone niebo.Na spotkanie wysz³o mi dwóch ¿andarmów.- Pomó¿cie mi, pomó¿cie mi! Trzeba ich szukaæ.Zaprowadzi³em ich nad w¹wóz.Na drodze, rozdzieraj¹c warkotem powietrze,wyl¹dowa³ w³aœnie helikopter.Motor sapa³ i sapa³, jak kiedyœ tamta koparka.Znów by³a Treblin­k¹, nie koñcz¹ca siê wojna.P³on¹³ autokar pe³en esesma­nów,¿egnajcie najdro¿si, ¿egnaj ojcze, Rywko, ¿egnajcie bra­cia, usi³owa³emodrzuciæ piasek, którym zasypywa³ mnie Iwan.Zgin¹³eœ pod razami, w moichoczach, rudow³osy to­warzyszu!Silnik helikoptera dysza³, potem zacz¹³ miarowo wybijaæ tem­po, zawy³ i maszynaunios³a siê, aby po chwili zsun¹æ siê w g³¹b w¹wozu.Od czasu do czasu jeden z¿andarmów coœ do mnie mówi³, potem drugi zacz¹³ schodziæ na dó³, do samochodu.S³ysza³em odg³os silnika, s³ysza³em koparkê.- Niczego nie znalaz³em - powiedzia³ ¿andarm, wróciwszy do nas na drogê.Niepatrzy³ na mnie.- Martwa owca, tam jest tylko martwa owca.To wszystko.Chcia³em mu wierzyæ.Musieli zaraz wracaæ do Mandelieu.Uda³em siê tam równie¿.W merostwie w Mandelieu pano­wa³o przygnêbienie,krêcili siê ludzie z twarzami osmalonymi dymem.Niczego nie wiedzieli.Gdy ichwypytywa³em, odwra­cali g³owy.Wróci³em nad w¹wóz.Na skraju drogi sta³a grupka ¿andarmów, którzy odsunêli siê na mój widok.Niekrzycza³em ju¿, krzyk uwi¹z³ gdzieœ w moim wnêtrzu, w g³owie têtni³ mi skowytrozpaczy.Nie, nie Mietek! ¯andarmi odsunêli siê, szed³em, b³agaj¹c ichwzro­kiem: „Pomó¿cie mi, pomó¿cie mi".I coraz g³êbiej zapada³em siê w ¿Ã³³typiasek Treblinki.Podszed³ do mnie jakiœ mê¿czyzna; pozna³em go, by³ to hodowca mimozy zTanneron.Po³o¿y³ mi rêce na ramionach, zacz¹³ mówiæ:- Proszê pana, panie Gray.Mia³ ³zy w oczach, g³os mu siê ³ama³, nie chcia³em uprzy­tomniæ sobie tego, coju¿ wiedzia³em.Krzykn¹³em do siebie, do nich: „Nie, nie!" ³ chcia³em wyrwaæ¿andarmowi rewolwer, ¿eby zamilk³o rozdzieraj¹ce mnie wycie rozpaczy, ten g³os,który powtarza³ tyle razy, przez tyle lat: „¯egnajcie mi, naj­dro¿si,¿egnajcie!"Dzieñ za dniemNie odebra³em sobie ¿ycia.Chcia³em.Ale nie mog³em, gdy¿ czuwano nade mn¹.Po nich zosta³y mi tylko martwe przedmioty: trzy harmo­nijki, zabawki, zeszyty,portrecik ma³ej dziewczynki z wyci¹­gniêtymi ramionami, ich odzie¿.I jeszczefotografie, p³askie, nie¿ywe.- Kto mi zwróci ich ¿ycie? Kto zwróci mi ¿ycie?Nie zabi³em siê.Mówiê, jem, poruszam siê.Przeszed³em okres, gdy têsknota doœmierci by³a mi jedyn¹ przyjació³k¹.I okres, gdy jedynym pytaniem by³o:„Dlaczego, dlaczego w³a­œnie ja? Dlaczego dwa razy moi najbli¿si? Czy niesp³aci³em nale¿nej daniny ludziom, losowi? Dlaczego?Mówiê, opowiadam o swoim ¿yciu, ¿eby zrozumieæ ten ³añ­cuch szaleñstwa,przypadków i nieszczêœæ, które mnie zmia¿­d¿y³y.I ¿yje, jeni, chodzê.Chcia³em wiedzieæ.Przychodzê ze œwiata, gdzie nauczy³emsiê patrzeæ œmierci prosto w twarz.Nie s³ucham tych, którzy mi mówi¹: „Oni niecierpieli".Wiem, ¿e cierpieli straszliwie, gdy wyskakiwali z samochodu, gdyuciekali przed p³omieniami; aby móc biec szybciej, Dina oderwa³a obcasy odswoich pantofli, przygarnia³a czepiaj¹ce siê jej dzieci, uda³o im siê oddaliæ oparê metrów od sun¹ce­go ku nim piek³a; potem dopad³y ich p³omienie [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • luska.pev.pl
  •