[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Od tamtego czasumam j¹ u siebie.Nie kupi³em jej wraz z domem.— Dañ Machin œni³ o niej dzisiaj rano — powiedzia³em.— Doprawdy? Trudno mi znaleŸæ jak¹œ szczególn¹ przyczynê takiego snu.To tylkodziwaczna rzeŸba.Nawet nie wiem, czy stara.Jak pan uwa¿a? Ma sto lat?Dwieœcie?Przyjrza³em siê bli¿ej niewzruszonej twarzy niedŸwiedzicy.Nie wiem czemu, alesam pomys³ niedŸwiedzia z kobiec¹ twarz¹ wyda³ mi siê denerwuj¹cy i dostawa³emgêsiej skórki.Mo¿e by³a tylko efektem atmosfery panuj¹cej w domu Wallisa? Alekto móg³ wyrzeŸbiæ tak¹ niezwyk³¹ figurkê? Czy mia³a jakieœ znaczenie? Czy by³asymboliczna? Wiedzia³em na pewno, ¿e nie modelowano jej z natury.A w ka¿dymrazie mia³em tak¹ gor¹c¹ nadziejê.Potrz¹sn¹³em g³ow¹.— Nie jestem ekspertem.Ja znam siê tylko na sprawachsanitarnych.— Czy przyjdzie pana znajomy? Ten in¿ynier? — zapyta³ Wallis, prowadz¹c mnie dobiblioteki.— Obieca³, ¿e przyjdzie.I bêdzie te¿ lekarz, je¿eli nie ma pan nic przeciwkotemu, i jeszcze mojaznajoma, która prowadzi ksiêgarniê okultystyczn¹ na Brannan Street.— Lekarz?— Tak, ten, który opiekuje siê Danem.Mieliœmy w szpitalu pewien wypadek.Wallis podszed³ do swojego biurka i dr¿¹c¹ rêk¹ nala³ dwie du¿e szklanicewhisky.— Wypadek? — zapyta³, stoj¹c ty³em do mnie.— Trudno to opisaæ.Ale mam wra¿enie, ¿e to coœ, co tu s³yszeliœmy w nocy,naprawdê zaszkodzi³o Danowi.On nawet oddycha podobnie.Lekarz na pocz¹tkus¹dzi³, ¿e Dañ ma astmê.Wallis odwróci³ siê, w obu rêkach trzyma³ szklanki z bursztynowym scotchem, ajego twarz, w zielonkawym œwietle lampy stoj¹cej na biurku, by³a napiêta iniemal¿e straszna.— Czy chce pan powiedzieæ, ¿e pañski przyjaciel oddycha wtaki sam sposób, jak oddycha mój dom?Powiedzia³ to z tak¹ moc¹, ¿e prawie poczu³em siê za¿enowany.— No tak.DoktorJarvis uwa¿a, ¿e to mo¿e byæ psychosomatyczne.Wie pan, wywo³ane przez samegoDana.Czasami to siê zdarza po wstrz¹sie mózgu.Seymour Wallis poda³ mi whisky i usiad³.Wygl¹da³ na tak zmartwionego,zak³opotanego i zamyœlonego, ¿e nie mog³em siê powstrzymaæ od pytania: — Copanu jest? Wygl¹da pan, jakby zgubi³ dolara, a znalaz³ piêæ centów.— To, to oddychanie — powiedzia³.— Ono znik³o.— Sk¹d pan wie?— Nie wiem.Niezupe³nie wiem.Nie wiem na pewno.Ale wczorajszej nocy ju¿ tegonie s³ysza³emani dziœ w ci¹gu dnia.A poza tym.czujê, ¿e to znik³o.Przysiad³em na brzegu biurka i poci¹ga³em whisky.Dziewiêcioletni¹ szkock¹whisky — wyle¿akowan¹ i dojrza³¹, ale nie bardzo odpowiedni¹ pod nie strawion¹jeszcze kanapkê z kie³kami.Mimo woli pomyœla³em, ¿e powinienem by³ zjeœæ coœkonkretnego przed t¹ wypraw¹ na duchy.Bezg³oœnie bekn¹³em w garœæ, podczas gdyWallis wierci³ siê i podrygiwa³ i wygl¹da³ na coraz bardziej nieszczêœliwego.— Czy uwa¿a pan, ¿e to oddychanie w jakiœ sposób mog³o siê przenieœæ z domu naDana? — zapyta³em.Nie podniós³ oczu, ale wzruszy³ ramionami i jeszcze bardziej podrygiwa³.— To w³aœnie przychodzi na myœl, nieprawda¿? Chodzi mi o to, ¿e jeœli duchymog¹ nawiedzaæ jakieœ miejsce, to czemu nie mia³yby nawiedzaæ osób? Kto mo¿ewiedzieæ, co duchy robi¹, a czego robiæ nie mog¹? Nie wiem, panie Hyatt.Ca³ata przeklêta sprawa jest dla mnie tajemnic¹ i mam ju¿ tego doœæ.Przez chwilê siedzieliœmy w ciszy.Biblioteka Seymoura Wallisa by³a zagracona iduszna i zaczyna³em siê czuæ, jak gdybym siedzia³ w jakiejœ malutkiej mrocznejpieczarze na dnie kopalni, przywalonej tonami ska³ i kamieni.Takie w³aœnieuczucie przejmowa³o cz³owieka w tym domu przy Pilarcitos — jakby przyt³acza³ciê¿arem stuletniego cierpienia i stuletniej cierpliwoœci.Niezbyt mi przypad³odo gustu to uczucie, a mówi¹c szczerze, wprowadza³o mnie w depresjê i gra³o nanerwach.— Wspomnia³ pan coœ o parku — przypomnia³em mu.— Kiedy pan po raz pierwszy domnie przyszed³, mówi³ pan coœ o parku.Nie zrozumia³em, o co panu chodzi³o.— O parku? Naprawdê?— Tak mi siê wydawa³o.— Zapewne mówi³em.Od czasu, gdy pracowa³em przy tamtym przeklêtym parku,ci¹gle mam parszywego pecha.— To by³ park we Fremoncie? Tam gdzie znalaz³ pan niedŸwiedzicê?Skin¹³ g³ow¹.— Zbudowanie tej k³adki by³o prost¹ robot¹ konstrukcyjn¹, zwyk³ak³adka wspornikowa dla pieszych, nic szczególnie wymyœlnego.Wybudowa³em ichju¿ ze dwadzieœcia czy trzydzieœci na ró¿nych terenach komunalnych wzd³u¿ca³ego wybrze¿a.Ale ten park by³ wyj¹tkowo wredny.Szeœæ czy siedem razyzawali³y siê nam fundamenty.Trzech robotników uleg³o powa¿nym wypadkom.Jednego oœlepi³o.I nie mogliœmy zgodnie ustaliæ, gdzie ma staæ ta k³adka anijak j¹ ustawiæ.Mia³em zupe³nie nienormalne k³Ã³tnie z w³adzami miejskimi.Cztery miesi¹ce budowaliœmy mostek, który powinien zaj¹æ nam cztery dni.Oczywiœcie nie pomog³o to mojej opinii.Mogê panu powiedzieæ, panie Hyatt, ¿eod czasu Fremontu czu³em, ¿e depce mi po piêtach pech.Unios³em szklankê z whisky i obraca³em j¹ w d³oniach, jakby chc¹c w niej skupiæbibliotekê i ca³y dom.— I to — odezwa³em siê — to ca³e oddychanie jest,zdaniem pana, czêœci¹ pañskiego pecha?Westchn¹³.— Nie wiem.Tak czasami myœla³em.Zastanawiam siê nieraz, czyprzypadkiem nie dostajê ob³êdu.W tym momencie rozleg³o siê dwukrotne uderzenie ko³atki.— Otworzê —powiedzia³em i wyszed³em do mrocznego hallu.Gdy odci¹ga³em zasuwy i odpina³em³añcuchy, nie mog³em powstrzymaæ siê od rzuceniaokiem na niedŸwiedzicê stoj¹c¹ na porêczy.W pó³mroku zdawa³a siê wiêksza ni¿przy œwietle, bardziej kud³ata, jakby cienie gromadz¹ce siê wokó³ wrasta³y wjej sierœæ [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • luska.pev.pl
  •