[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Jak się czujesz?Odwróciła się do mnie.Jej policzki były zaróżowione.Od zimna? Ze smutku?— Jak się czuję? Czuję się tak, jakbym się cieszyła z tego, że tu jestem.Cieszę się, że Joey zabrał mnie w góry.— Naprawdę?— Tak, stary.Wiedeń zaczął mnie wprawiać w przygnębienie.— Przygnębienie? W jaki sposób?— Och, no wiesz.Naprawdę muszę to wyjaśniać?Oparła ręce na balustradzie balkonu i spojrzała na pokryte śniegiem zbocza.— Ciągle próbuję poukładać na nowo wszystkie moje klocki.Czasem podnoszę któryś i patrzę na niego, jakbym go nigdy wcześniej nie widziała.I robię się nerwowa.Wiedeń ciągle przypomina mi o czymś innym, o innym klocku, dla którego nie mogę już znaleźć miejsca.Wystrój jadalni przypominał góralski szałas.Potężne, osłonięte belki stropowe, w jednym kącie porcelanowy, sięgający sufitu piec, i surowe, wiejskie meble, które musiały pochodzić jeszcze z początku osiemnastego wieku.Jedzenie było ciężkostrawne, dymiące i dobre.Ilekroć India jadła ze mną kolację, zadziwiały mnie ilości pożywienia, jakie potrafiła pochłonąć.Miała apetyt jak drwal.Ten posiłek nie był wyjątkiem.Smutna czy nie z zapałem przystąpiła do posiłku.Na deser zamówiliśmy lody i kawę, a potem rozsiedliśmy się po przeciwległych stronach stołu, tępo wbijając oczy w puste talerze.I kiedy zaczęło się robić aż nazbyt sennie, poczułem jak po nodze wędruje mi bosa stopa.India spojrzała na mnie z twarzą niczym twierdza niewinności.— O co chodzi, koleś, nerwy puszczają czy co?— Nie jestem przyzwyczajony do pieszczot pod stołem.— A kto cię pieści? Po prostu robię ci przedłużony masaż kolana.To bardzo zdrowe.Kiedy to mówiła, jej stopa wędrowała coraz wyżej i wyżej.W pokoju nikogo nie było, więc rozejrzawszy się szybko dookoła, obsunęła się na krześle — stopa sięgnęła jeszcze wyżej.Przez cały czas patrzyła mi z ukosa w oczy.— Chcesz mnie torturować?— Czy to jest tortura, Joey?— Wyjątkowa.— To chodźmy na górę.Spojrzałem na nią najuważniej, jak tylko mogłem, szukając prawdy pod jej zdegustowaną miną.— Indio, jesteś pewna?— Tak.— Pokręciła palcami.— Dzisiaj wieczorem?— Joey, chcesz zagrać w dwadzieścia pytań czy skorzystać z mojej oferty?Wzruszyłem ramionami.Wstała i podeszła do drzwi.— Przyjdź, jak będziesz gotowy.Wyszła.Słuchałem pewnego siebie stukotu jej obcasów, najpierw w holu, a potem na schodach prowadzących do naszego pokoju.Po jej wyjściu zostałem sam w restauracji i wszystko wokół mnie zrobiło się nienaturalnie statyczne.Spojrzałem na pustą butelkę po winie i zacząłem się zastanawiać, czy zerwać się na równe nogi, czy podnieść się wolniuteńko i potem pobiec do pokoju.Dochodziły do mnie wszystkie dźwięki dobiegające z kuchni — szczęk sztućców i trzaskanie talerzy, radio, które grało od chwili, kiedy tu usiedliśmy.Gdy wstałem, znów nadawano piosenkę o słonecznych niedzielach, której India wtórowała wcześniej w samochodzie, więc zatrzymałem się w drzwiach, żeby posłuchać.Kiedy tym razem melodia dobiegła końca, coś we mnie zaskoczyło — wiedziałem, że już na zawsze zostanie ona w mojej pamięci.Kiedykolwiek ją usłyszę, pomyślę o Indii i tych wspólnych chwilach wśród gór.Kiedy uchyliłem drzwi do naszego pokoju, po ciemności panującej w holu uderzyła we mnie kaskada oślepiająco białego światła.India siedziała w łóżku, podciągnąwszy kołdrę pod sam podbródek.Otworzyła oba skrzydła drzwi balkonowych i pokój zamienił się w lodowy pałac.— Czy to jakiś trening drużyny małych eskimosów? Co się stało z oknami?— Tak jest dobrze, pulcino.Wciągnij to powietrze.— Kurczaczku? Nie wiedziałem, że mówisz po włosku, Indio.— Dziesięć i pół słowa.— Pulcino.To ładne przezwisko.Podszedłem do balkonu i parę razy głęboko zaczerpnąłem powietrza.Miała rację.Pachniało tak, jak powinno.Kiedy odwróciłem się, by na nią spojrzeć, podłożyła dłonie pod głowę i uśmiechała się do mnie.Jej ręce były nagie, lekko brzoskwiniowe w tym morzu bieli.Stanowiły ramę dla brązowych włosów, które rozsypały się po poduszce.— Indio, wyglądasz absolutnie pięknie.— Dziękuję, stary.Czuję się jak mała królewna.Wykazując więcej odwagi niż zwykle, odchyliłem kołdrę, chcąc zobaczyć, co ma na sobie.Ubrana była w mój stary, szary podkoszulek.Poczułem się przez to jeszcze lepiej.Wyjęła go z mojej walizki i ten drobny, ale jakże intymny gest powiedział mi, że naprawdę jest gotowa rozpocząć od nowa nasz fizyczny związek.— Czuję się jak nie obrany banan.— Czy to takie złe? — Rozwiązywałem sznurówkę.— Nie… bardzo tropikalne.Bez względu na to, jak bardzo oboje tego pragnęliśmy, i tak byłem bardzo zdenerwowany.Kiedy ściągałem ubranie, ręce mi się trzęsły.Sprawę pogarszało to, że India z uśmiechem obserwowała każdy mój ruch półprzymkniętymi oczyma Jeanne Moreau.Spróbujcie zachować spokój, występując przed taką publicznością.Zanim wskoczyłem do łóżka, chciałem zamknąć okno, by powstrzymać arktyczne powietrze, ale uprosiła mnie, bym zostawił je jeszcze na chwilę otwarte, a ja nie byłem w nastroju do dyskusji.Zgasiła lampkę przy łóżku.Wślizgnąłem się pod kołdrę i wziąłem Indię w ramiona.Pachniała czystymi ubraniami i kawą z kolacji.Leżeliśmy tak bez ruchu, a zimny prąd powietrza myszkował po pokoju jak lodowata ręka szukająca czegoś w ciemności.India położyła mi ciepłą dłoń na brzuchu i zaczęła powoli przesuwać ją w dół.— Dużo czasu minęło, partnerze.— Już zaczynałem zapominać, jak to jest.Jej ręka dalej sunęła w dół, a kiedy chciałem obrócić się do niej przodem, delikatnie popchnęła mnie, powstrzymując mój gest.— Poczekaj, Joey, chcę, żeby to się działo powoli.Daleko, daleko stąd, przez noc brnął pociąg — w wyobraźni ujrzałem zmącone kratki żółtych świateł i papierowe zarysy głów w oknach.Już miałem chwycić Indię w ramiona, kiedy jej dłoń zacisnęła się na moim żołądku jak para szczypiec.Podskoczyłem z bólu.— Hej!— Joey! Och, mój Boże, okno!Odwracając się w stronę okna, usłyszałem znajome dźwięki.Klink–a–tank.Klink–a–tank.Metalowe skrzydła furkoczące powoli, ale wystarczająco głośno, by napełnić pokój pełnym zła, blaszanym terkotem.— Joe, ptaki Paula! Jego sztuczka! Mały Chłopiec!Ten sam kos–zabawka, którego Paul używał do swoich sztuczek, tamtego dnia, w ich mieszkaniu.Teraz trzy takie kosy siedziały na balustradzie balkonu.Kiedy minął pierwszy spazm strachu, uświadomiłem sobie, że siedzą naprzeciwko nas w idealnym szeregu, a ich skrzydełka biją ostro niczym maszerujące blaszane żołnierzyki.W pokoju było niebieskoczarno, ale ptaki w dziwny sposób jaśniały od środka — można było dostrzec każdy szczegół ich ciała.Wszelkie pomyłki co do ich pochodzenia oraz osoby właściciela były wykluczone.— Och Paul, Paul, Paul… — zaśpiew Indii był powolny i erotyczny, jakby przeżywała najgłębszą zmysłową rozkosz.Ptaki poderwały się ze swojej grzędy i wleciały do pokoju
[ Pobierz całość w formacie PDF ]