[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Kto jest, spyta³ Kandyd, ten gruby wieprz, co tak wymyœla³ nasztukê, na której siê sp³aka³em i na aktorów którzy sprawili mi tyleprzyjemnoœci? - To wieczny malkontent, odpar³ labuœ, który zarabiana ¿ycie mówieniem Ÿle o ka¿dej sztuce i ka¿dej ksi¹¿ce; nienawidziwszystkiego co ma powodzenie, jak eunuchy nienawidz¹ ludzi zwigorem; to jeden z owych p³azów literackich ¿ywi¹cych siê b³otem itrucizn¹; zwyk³a wesz ka³amarzowa.- Co nazywasz pan wsz¹ka³amarzow¹? rzek³ Kandyd.- To, odpar³ ksiê¿yk, taki skrybadziennikarski, taki Freron(3)".W ten sposób Kandyd, Marcin i labuœ rozprawiali na schodach,przygl¹daj¹c sie publicznoœci wychodz¹cej z teatru."Mimo, ¿e wielcepragnê ujrzeæ pannê Kunegundê, rzek³ Kandyd, chcia³bym zjeœækolacyjkê w towarzystwie panny Clairon; by³a zachwycaj¹ca".Labuœ nie by³ cz³owiekiem mog¹cym znaæ pannê Clairon, któraobraca³a siê jedynie w dobrym towarzystwie."Zajêta jest dziœwieczór, rzek³; ale mi³o bêdzie zaprowadziæ ciê do pewnejdystyngowanej damy: tam poznasz Pary¿, jak gdybyœ ¿y³ w nim odczterech lat".Kandyd, z natury ciekawy, pozwoli³ siê zaprowadziæ do owej damy,mieszkaj¹cej w dzielnicy œw.Honoriusza.Towarzystwo siedzia³ow³aœnie przy faraonie; ka¿dy z tuzina smêtnych poniterów trzyma³ wrêce plik karteczek, ¿a³osny rejestr niepowodzeñ wieczoru.Panowa³og³êbokie milczenie, bladoœæ obsiad³a czo³a poniterów, niepewnoœæczo³o trzymaj¹cego bank; gospodyni domu, siedz¹c oboknieub³aganego bankiera, œledzi³a oczyma rysia wszystkie parole,wszystkie stawki graczy; wszelkie zakusy wy³amania siê z prawide³poskramia³a z uwag¹ surow¹ lecz grzeczn¹, nie okazuj¹c gniewu, zobawy aby nie postradaæ klienteli.Dama ta kaza³a siê nazywaæmargrabin¹ de Parolignac.Córka jej, piêtnastoletnia panienka,siedzia³a wœród poniterów i mrugniêciem oka ostrzega³a matkê osztuczkach nieboraków, sil¹cych siê naprawiaæ okrucieñstwa losu.Labuœ, Kandyd i Marcin weszli; nikt siê nie podniós³ z miejsca, niepozdrowi³ ich, nie spojrza³; wszyscy byli g³êobko zajêci kartami."Pani baronowa von Thunder-ten-tronckh by³a uprzejmiejsza",pomyœla³ Kandyd.Tymczasem, labuœ nachyli³ siê do ucha margrabiny, która,podniós³szy siê z lekka, uczci³a Kandyda wdziêcznym uœmiechem,Marcina zaœ dystyngowanym skinieniem g³owy.Kaza³a podaæ krzes³oi karty Kandydowi, który, w dwóch taliach, przegra³ piêædziesi¹ttysiêcy; po czym zasiedli weso³o do wieczerzy.Wszyscy dziwili siê,¿e Kandyd nie by³ wzburzony po stracie; lokaje szeptali miêdzy sob¹ze sw¹ lokajsk¹ filozofi¹: "To musi byæ z pewnoœci¹ jakiœ milordangielski".Wieczerza toczy³a siê jak zazwyczaj w Pary¿u: zrazu milczenie,potem bez³adny gwar s³Ã³w, potem koncepty, przewa¿nie bez smaku,fa³szywe nowinki, niedorzeczne rozprawy, trochê polityki i du¿oobmowy; mówiono nawet o nowych ksi¹¿kach."Czyta³ kto zpañstwa, rzek³ labuœ, romans imæ Gauchat, doktora teologii(4)? -Owszem, odpar³ jeden z biesiadników, ale nie mog³em dokoñczyæ.Mnóstwo mamy niedorzecznych gryzmo³Ã³w, ale wszystkie razem niedaj¹ wyobra¿enia o bredniach pana Gauchat, doktora teologii.Jestemtak przesycony bezlikiem ohydnych ksi¹¿ek który zalewa nas codzieñ, ¿e wola³em zabraæ siê do poniterki przy faraonie.- A có¿powiecie na Miêszaniny archidiakona Trublet(5)? rzek³ ksiê¿yk.-Och, rzek³a pani de Parolignac, có¿ za œmiertelna nuda! jak on bystroroztrz¹sa rzeczy wszystkim wiadome! jak ciê¿ko rozprawia o tym, conie jest warte ani wzmianki! jak, bez cienia dowcipu, przyw³aszczasobie dowcip drugich! jak psuje wszystko co ³upi z innych! Có¿ zaobrzydliwoœæ! ale nie z³apie mnie ju¿ wiêcej; wystarczy przeczytaæparê stronic tego mi³ego archidiakona".By³ przy stole cz³owiek uczony i pe³en smaku, który potwierdza³wszystko co mówi³a margrabina.Rozmowa zesz³a na tragediê; damaspyta³a, czemu istniej¹ tragedie, które grywa siê niekiedy, a którychnie podobna przeczytaæ.Znawca wyt³umaczy³ jej bardzo zrêcznie, ¿esztuka mo¿e budziæ pewne zaciekawienie a nie posiadaæ ¿adnejwartoœci; wykaza³, w zwiêz³ych s³owach, ¿e nie doœæ jest powtórzyæjedn¹ z owych pospolitych sytuacji, które spotyka siê w ka¿dymromansie i które zawsze przykuwaj¹ widzów, ale ¿e trzeba by³oryginalnym bez dziwactw, czêsto wznios³ym, zawsze naturalnym,znaæ serce ludzkie i umieæ mówiæ jego g³osem; byæ wielkim poet¹, aletak aby nigdy ¿aden z bohaterów sam nie wyda³ siê poet¹; znaæ jêzyk,w³adaæ nim czysto, harmonijnie, tak aby rym nie bogaci³ siê kosztemtreœci."Ktokolwiek, doda³, nie przestrzega tych prawide³, mo¿ezyskaæ w teatrze poklask jedn¹ lub drug¹ tragedi¹, ale nigdy niebêdzie siê liczy³ do wielkich pisarzy.Ma³o mamy dobrych tragedyj:jedne to dialogowane idylle, dobrze napisane i g³¹dko rymowane;drugie, usypiaj¹ce rozprawy polityczne lub te¿ niecierpliwi¹cegadulsto; inne, majaki ob³¹kañca, o barbarzyñskim stylu, z w¹tkiemrw¹cym siê co chwila, d³ugie apostrofy do bogów bo autor nie umiemówiæ do ludzi, fa³szywe maksymy, napuszone komuna³y".Kandyd wys³ucha³ tych uwag z nabo¿eñstwem i powzi¹³ wielkiszacunek dla mówcy; ¿e zaœ margrabina raczy³a go posadziæ ko³osiebie, nachyli³ siê nieco i odwa¿y³ siê spytaæ, kto jest ów cz³owiekwyg³aszaj¹cy tak œwiat³e zdania."To uczony, rzek³a dama; nie grywaw karty, ale labuœ przyprowadza go niekiedy na wieczerzê.Zna siêwyœmienicie na teatrze i na ksi¹¿kach; sam napisa³ tragediê, któr¹wygwizdano, i ksi¹¿kê, która rozesz³a siê w jednym egzemplarzu,ofiarowanym mi przez autora.- Wielki cz³owiek! rzek³ Kandyd, todrugi Pangloss".Za czym, obracaj¹c siê ku niemu, rzek³: "Jest pan zapewne zdana, ¿ewszystko idzie jak najlepiej w œwiecie fizycznym i moralnym i ¿e nicnie mog³oby siê dziaæ inaczej? - Ja? odpar³ uczony, ani odrobinê;uwa¿am, i¿ wszystko idzie u nas na opak; nikt nie zna swojej rangiani stanowiska, nie wie co czyni ani co powinien czyniæ.Z wyj¹tkiemkolacji, które bywaj¹ doœæ weso³e i przy których panuje jakaœharmonia, resztê czasu trawi siê na niedorzecznych k³Ã³tniach:janiseistów z molinistami, s¹downików z klechami, literatów zliteratami i dworaków z dworakami, finansistów z ludem, mê¿Ã³w z¿onami, krewnych z krewnymi; jedna ustawiczna wojna".Kandyd odpowiedzia³: "Widzia³em gorsze rzeczy; ale pewienmêdrzec, którego, na nieszczêœcie, powieszono, pouczy³ mnie, ¿e towszystko jest w³aœnie doskonale: to s¹ cienie na piêknym obrazie.-Pañski wisielec kpi³ sobie chyba z ludzi, rzek³ Marcin; te jego cienie,to ohydne plamy.- To ludzie robi¹ te plamy, rzek³ Kandyd, i niemog¹ inaczej.- Zatem, to nie ich wina", rzek³ Marcin.Gracze, nierozumiej¹cy przewa¿nie nic z tego jêzyka, pili; Marcin zapuœci³ siê wdysputê z uczonym, Kandyd zaœ opowiedzia³ pani domu to i owo zeswych przygód.Po wieczerzy margrabina zaprowadzi³a Kandyda do buduaru iposadzi³a go na kanapie."I có¿! rzek³a, wci¹¿ tedy kochasz bezopamiêtania pannê Kunegundê von Thunder-ten-tronckh? - Tak,pani", odpar³ Kandyd.Margrabina rzek³a z tkliwym uœmiechem:"Odpowiadasz jak galant z Westfalii; Francuz powiedzia³by: Prawda,kocha³em pannê Kunegundê; ale, widz¹c ciebie, pani, lêkam siê ¿eju¿ jej nie kocham.- Ach, pani, odpar³ Kandyd, odpowiem jakzechcesz [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • luska.pev.pl
  •