[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jak to panie nie szukam? Zgin¹³ mi parasol! To one goprzynios³yi z pocz¹tku chcia³em panie ich ochrzaniæ.Ale podziêkowa³em potem i da³em pocukierku.– Wszyscy milkn¹, wstaj¹.Z lasu dobiega potê¿na porcja muzyki chóralnej.Cichnie,ale oni dalej s³uchaj¹, czekaj¹.Finis.I to by by³ nasz idea³.Nie wybucha i starczy na d³ugo.Zapisaæ, ¿e toja pierwszygo utrwala³em.XVNie czekaæ, a¿ siê ko³o ciebie coœ stanie.IdŸ, zmieñ chocia¿ koszulê, ogolsiê, uprasujspodnie! Ca³e ¿ycie twoje to ta aktywnoœæ tutaj –– Bardzo szanownego pana przepraszam! – wo³a Stary i muszê teraz otworzyæ oczy,boczeka na moj¹ decyzjê.– Czy mogê odejœæ do telefonu?Wszystko u niego jest w takiej tonacji, jakby æwieræ ¿ycia, pó³, a mo¿e i ca³e,zale¿a³otylko ode mnie.Przymykam znowu oczy, siedzê wygodnie w fotelu.Na pierwszemojeprzytomne spojrzenie akurat wraca, z nieznacznym uk³onem, jakby jeszcze bola³ zpowoduwynik³ej przerwy.– Przepraszam bardzo!Wypada mi teraz odpowiedzieæ temu fryzjerowi z równ¹ godnoœci¹.A mo¿e to jego si³a? Niewielka, a wielka? Ale czym siê mo¿e równaæ fryzjer,choæby istarej daty, z prawdziwymi ksi¹¿êtami tego œwiata? Tak, ksi¹¿ê tego œwiata,diabe³, jak niektórzychrzeœcijanie mówi¹ – ten to ma mo¿liwoœci! I dok³adne rozeznanie.W twojej i winnych sprawie.Zawsze w czymœ tam – móg³by ci pomóc.IdŸ i do³¹cz do wygranych! Przegrani byli i zawsze bêd¹.Kogoœ w koñcu trzeba,nieprawda¿,poœwiêciæ, choæby czasem.Wracam do przerwanej myœli i rozumiem z niej tylko po³owê.„Zachowuj siê tak, jakbyœ wiedzia³, dlaczego to robisz, co robisz.”Coraz trudniej mi skoñczyæ dzieñ, bo siê z niczym nie ³¹czy.Idziesz ulic¹, awszystkooddziela siê od ciebie stopniowo i zostajesz sam.Wchodzisz w bramê, w którejmóg³byœju¿ znikn¹æ i nie byæ.Cofanie siê i uszczuplanie.Jakbym przestawa³ siê w sobie mieœciæ.A¿ pewnego dnia zauwa¿am, ¿e tak by³o zawszê.Nik³e oparcie, jakie mi dawalidot¹dstrasznie przypadkowi przyjaciele, i tak musi odpaœæ.„Musimy siê w koñcurozstaæ!” –g³upi dramat.Na zrozumienie innych te¿ nie bêdê móg³ liczyæ.„Przekupna naiwnoœæ – towszystko,co nami w³ada, gdy brak w³asnej wiary.” Dziewczyna w¹tpi o mi³oœci, a kolega oprzyjaŸni,a szef o szansach na sukces.Nic siê ze sob¹ nie ³¹czy, nic nigdy, z zasady.Tojeszcze niepowód, ¿eby nie broniæ siê przed samounicestwieniem.A póki co, lektury zabijaj¹ zdolnoœæ odczucia siebie.I nie mam w czyim imieniuzg³osiæchoæby jakieœ taro zastrze¿enia.Ale ju¿ wyliczono:oddanie i wiernoœæ op³acaj¹ siê czasem, entuzjazm – tylko do czasu; naj³atwiejsiê pogodziæz nieszczêœciem, gdy jest od razu wielkie.Po co mi takie nauki?Mo¿e sk³onnoœæ do lenistwa nas wybawi?Tak, ale nie darmo; bez pracy, bez wysi³ku, rodz¹ siê tylko fanatycy.Maj¹ coœza to! Aniewierz¹cy? – nie wiem, co za to maj¹.Ateista? – ma brak boga.A cz³owiekczynu?Tu bêdzie k³opot, k³opot! Niezaanga¿owanie lub zaanga¿owanie w sprawypubliczne,wiecie.Teraz jadê.Jazda tramwajem, odrêtwiaj¹ca, w oczach drga powietrze.ZamazujesiêdŸwiêk turkotu, przedmiotom rozmiêkczaj¹ siê kontury.Ruch s³abnie.Aledojecha³em.Sam.Na w³asn¹ proœbê czy ¿¹danie, jeœli zechcecie ³askawie potwierdziæ.XVIJakaœ awantura by³a w Przepisywalni i wszyscy na mnie naje¿d¿ali.Potempowiedzia³ktoœ, ¿e temu, co siê sta³o, winni s¹ wszyscy, a nawet i beze mnie – bo by³emakurat nieobecny.Próbowa³ ca³¹ sprawê obróciæ w ¿art.Musia³bym chyba i ja udowodniæ coœ wszystkim.Ale wychodz¹c ze sto³Ã³wki dziwniesiê zachwia³em, musia³em trochê pole¿eæ w domu.Potem ukosem przez las i pola,kierunek– najwy¿szy czubek drzewa.Zobaczyæ, czy i w tej sytuacji potrafiê tylko zgubiæsi³y.Którejest najwy¿sze drzewo? Chcê siê tak znaleŸæ jak ono.Na jednym miejscu.Chcia³em dot¹dwiecznie za coœ dziêkowaæ, przynajmniej takie sprawia³em wra¿enie, nieprzejmuj¹c siêzbytnio, w szukani zbyt d³ugo i zbyt g³oœno.Inni z tego wyci¹gaj¹ wnioski poswojemu.Gdy mnie brakuje ju¿ i chêci do tego, ¿eby coœ zmieniaæ pod³ug w³asnychpragnieñ.Idzie pod górê koñ, a ja wiem, ¿e musi byæ spe³niony warunek, ¿eby szed³ idoszed³.Inaczejnie uratuje siê nawet konia! Inny jest mój start, z jakimœ tam doœwiadczeniem,innyniepewnego m³odzieñca.Koñ powinien przejœæ tê dolinê, to jego œwiat, leczwiele musi siêzmieniæ, ¿eby móg³ dojœæ.To zadanie i wiêcej ni¿ przymus nêdznej egzystencji.Coœ gowci¹ga i agituje jasnoœci¹, a ja jestem jedyny, który to widzi.Koñ zale¿yteraz ode mnie.Ilos doliny, jeœli wsi¹dê na konia, nawet go nie zatrzymuj¹c.Ktoœ mnie ci¹gle budzi? G³uche telefony, wreszcie odezwa³ siê w s³uchawcesmutny g³os.– Halo?– Tak.Po zw³oce – wartko zaraz:– Proszê pana, mam chandrê.Czy mog³abym z panem porozmawiaæ?– Ale¿.– Ju¿ pod trzeci numer tak dzwoniê.– I ja by³em.– Pan jest pierwszy, z którym uda³o mi siê po³¹czyæ.Z braku konia i ekwipunkumo¿emysobie uci¹æ pogawêdkê.– Pan to ma nawet taki trochê, no – koj¹cy g³os!Rozmowa nie dobieg³a swego naturalnego koñca.W¹t³a smu¿ka tematu,powiedzia³byœ(powiedzia³aby, powiedzieliby): nie istniej¹cego jeszcze, choæ nies³ychaniewa¿nego – wniepewnoœci nie mia³a si³ siê toczyæ, jak kropla po suchym piasku.S³ucha³em,w³aœciwienas³uchiwa³em, a¿ pani zacznie dalej, „pan pewnie dziwi siê, ¿e ktoœ obcy”,„nie chcia³amzak³Ã³caæ snu” – –– mo¿e pani mi opowie swój ostatni dzieñ?– ostatni dzieñ? chcia³am tylko z panem porozmawiaæ, z kimœ obcym, ¿ezrozumie.– mo¿e mi pani powie coœ o sobie, albo co siê zdarzy³o na przyk³ad obok.– nie myœla³am o tym, chcia³am tylko.– mo¿e do pani potem zadzwoniê, jak pani nie chce teraz?– pan ma nawet taki g³os, co wzbudza zaufanie, to – – dziêkujê panu, od³o¿y³as³uchawkê.Ale po chwili dzwoni.– A jednak?– Benia, to ty? – g³os jakiœ zakatarzony.Jednak nie ona!– Tu Kachna, Benia, s³yszysz mnie? Dzwoniliœmy do ciebie – i znowu jakiœ szlochwg³osie.– Dzwoniliœcie, rozumiem, kiedy? Czy ty p³aczesz? Sta³o siê co? Cisza ws³uchawceprzerywana pochlipywaniem.– No ju¿ dobrze, uspokój siê, co siê sta³o?– Dzwoni³am, ale ciebie nie zasta³am.Ciebie trudno zastaæ, Benia! A te mojenerwy.– Uspokój siê, mo¿emy chyba spokojnie porozmawiaæ?– Wiesz, ojciec nie ¿yje.Nie dodzwoniliœmy siê do ciebie, nie zastaliœmy.–Co?.Jak to dzwoniliœcie? Ani do biura? A telegram.– Ju¿ by³ pogrzeb, Benia.– Kiedy? Kiedy umar³?– Dwa tygodnie.Coœ mówi³a.Ona mówi³a.Nawet pochlipywa³a.XVIIPatrz¹ twarze, chêtne do patrzenia, a nawet ³askawe; nagle tyle œmia³oœci w ichzainteresowaniu.Teraz piszê do ciebie.Mogê jeszcze napisaæ do ciebie list.I mogê ci mówiæ ty.Ja to potrafiêz Bogiem rozmawiaæ, ale spróbuj ty, mówi³eœ.Na przeszkodzie staje nam terazwszystko.A to znaczy, ¿e coœ nas ³¹czy.Myœlê, ¿e czas ju¿ zacz¹æ rozmawiaæ znieobecnymi.Tonauka twoja, i teraz do mnie dotar³a.A nasze ostre starcie zosta³o nierozegrane.Zadzwoni³pusto gong.Ale zawodnicy siê drocz¹.W œrodku lata, upa³ – pogwarzmy lepiejspokojnie!Jak na ten pierwszy raz.Tam w tumanie kurzu jad¹.Ob³adowana pêdzi furmanka,ci¹gn¹rozbuchane konie.Czerwiec, lipiec to zawsze ten sam poœpiech.Na wieczórwszystko mg³aprzykryje.A rano siê zacznie niepewny spokój [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • luska.pev.pl
  •