[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Na rozkaz ksiêcia Szczerego - tylko tyle mi powiedzia³a, gdy zapyta³em.-Mnie siê podoba bardziej ni¿ przekreœlony kozio³, to­bie nie?- Chyba tak - odpar³em i na tym siê skoñczy³o.Tak wiêc mia­³em miano i herb.Pokiwa³em g³ow¹, wzi¹³em skrzyniê oraz zwój i ruszy³em na dó³, by do³¹czyæ doorszaku.Na schodach spotka³em jakiegoœ starca, id¹cego z trudem w przeciwn¹ stronê, wgórê.Usun¹³em siê z drogi, chcia³em go przepuœciæ.Dopiero gdy na mniespojrza³, pozna³em ksiêcia Szcze­rego.Dziwnie jest cz³owieka niegdyœ znajomegospotkaæ jak obc¹ osobê.Zauwa¿y³em, ¿e ubranie na nim wisi, a rozwichrzoneciem­ne w³osy przyprószy³a siwizna.Uœmiechn¹³ siê nieobecnym uœmie­chem, apotem zatrzyma³ mnie, jak gdyby nagle coœ przysz³o mu do g³owy.- Wyje¿d¿asz do Królestwa Górskiego, prawda? Na ceremoniê œlubn¹?- Tak.- Wyœwiadczysz mi przys³ugê, ch³opcze?- Oczywiœcie - odrzek³em, zdumiony nag³ym wahaniem w je­go g³osie.- Odmaluj mnie dobrze w jej oczach.Ale prawdziwie, nie pro­szê o k³amstwa.Mówo mnie dobrze.Zawsze uwa¿a³em, ¿e dobrze o mnie myœlisz.- To prawda - rzek³em, a on ju¿ szed³ dalej.- Zrobiê tak, panie.- Nieodwróci³ siê, ¿eby mi odpowiedzieæ, i poczu³em siê podob­nie jak wtedy, gdyopuszcza³ mnie b³azen.Na podwórcu by³o t³oczno od ludzi i zwierz¹t.Tym razem nie podró¿owanokaretami, zrezygnowano te¿ z wozów baga¿owych; po­jazdy ko³owe z trudempokonuj¹ górskie drogi, wiêc zdecydowano, ¿e lepiej z nich zrezygnowaæ na rzeczznacznie szybszych wierzchow­ców i zwierz¹t jucznych.Nie mogliœmy siê spóŸniæna œlub; wystarczy­³o ju¿, ¿e pan m³ody nie pod¹¿a³ z orszakiem.Trzoda ruszy³a przodem nieco wczeœniej.Przewidywano, ¿e do­trze na miejsceprzeznaczenia za trzy tygodnie, podczas gdy nasza po­dró¿ mia³a trwaæ dwa.Dopilnowa³em przytraczania cedrowej skrzyni do mu³a, a potem sta³em obok Sadzyi czeka³em.By³o gor¹co.Nawet tu, na brukowanym dziedziñcu unosi³ siê kurz.Pomimo starannych przygotowañ karawana wydawa³a siê chaotyczna.K¹tem okadostrze­g³em Sarkazma, ulubionego kamerdynera ksiêcia W³adczego.Zosta³przys³any do Koziej Twierdzy miesi¹c temu, ze szczegó³owymi instruk­cjamidotycz¹cymi ubrañ, jakie jego pan ¿yczy³ sobie mieæ uszyte na okazjê zaœlubin.Sarkazm szed³ za Pomocnikiem, denerwuj¹c siê i czy­ni¹c mu o coœ wymówki,Pomocnik wygl¹da³, jakby mia³ wszystkiego serdecznie dosyæ.Mistrzyni Œciegu,daj¹c mi ostatnie instrukcje, jak dbaæ o nowe ubrania, wspomnia³a, ¿e Sarkazmbierze tak wiele no­wych strojów, kapeluszy i ozdób dla ksiêcia W³adczego, i¿potrzeba by³o trzech dodatkowych mu³Ã³w, by wszystko zabraæ.Opieka nad ni­mispad³a zapewne na Pomocnika, gdy¿ Sarkazm by³ doskona³ym ka­merdynerem, leczobawia³ siê wiêkszych zwierz¹t.Arogant, zaufany s³u¿¹cy ksiêcia W³adczego,wlók³ siê ciê¿ko za nimi dwoma, z³y i znie­cierpliwiony.Na ramieniu niós³jeszcze jeden kufer.Mo¿e w³aœnie za­³adowanie tego dodatkowego baga¿u takrozdra¿ni³o Sarkazma.Wkrótce straci³em ich z oczu, zagubili siê w dumie.Ze zdumieniem zauwa¿y³em Brusa sprawdzaj¹cego liny, na któ­rych mia³y byæprowadzone rumaki ofiarowywane w œlubnym poda­runku, a w szczególnoœci klaczdla ksiê¿niczki.Przecie¿ z pewnoœci¹ móg³ siê tym zaj¹æ ktoœ inny - pomy­œla³em.W tej samej chwili zobaczy³em, jak Brus wsiada na konia, i zda­³em sobiesprawê, ¿e on tak¿e wyrusza w drogê.Rozejrza³em siê, chc¹c sprawdziæ, kto mia³mu pomagaæ, ale nie wypatrzy³em ¿ad­nego ch³opca stajennego poza Pomocnikiem.Gruze³ by³ ju¿ w Stromym z ksiêciem W³adczym.Tak wiêc Brus wzi¹³ wszystko nasiebie.Wcale mnie to nie zdziwi³o.Dostrzeg³em tak¿e Dostojnego; sta³ obok piêknej gniadej kla­czy i czeka³ znadludzk¹ cierpliwoœci¹.Praca w krêgu Mocy ju¿ go zmieni³a.Niegdyœ by³puco³owatym m³odzieniaszkiem, cichym, lecz mi³ym.Mia³ tak samo gêste inieujarzmione w³osy jak ksi¹¿ê Szczery i s³ysza³em, ¿e przypomina³ swojegokuzyna z lat ch³o­piêcych.Doszed³em do wniosku, ¿e gdy jego obowi¹zki wkorzy­staniu z Mocy wzrosn¹, jeszcze bardziej upodobni siê do ksiêciaSzczerego.Mia³ byæ obecny na ceremonii zaœlubin jako swoiste oko nastêpcytronu, gdy ksi¹¿ê W³adczy z³o¿y w imieniu brata przy­siêgê.„G³osem bêdzie ksi¹¿ê W³adczy, oczyma Dostojny.” - zamy­œli³em siêmelancholijnie.A czym ja mia³em byæ? Sztyletem?Wsiad³em na Sadzê; chcia³em siê znaleŸæ ponad ludzk¹ ci¿b¹, gdzie wymienianos³owa po¿egnañ i ostatnie napomnienia.B³aga­³em Eda, byœmy nareszcie ruszyli wdrogê.Bez koñca zdawa³a siê formowaæ linia pochodu, poprawianie sznurów irzemieni, przytra­czanie jeszcze jednego tobo³ka.A potem, dosyæ gwa³townie,pod­nios³y siê sztandary, zadêto w rogi i kolejka koni, ob³adowanych zwierz¹tjucznych i ludzi zaczê³a ruszaæ w drogê.Raz podnios³em wzrok i ujrza³em ksiêcia Szczerego, stoj¹cego na szczycie wie¿y.Pomacha³em do niego, ale w¹tpiê, by mnie roz­pozna³ w tym t³umie.Minêliœmybramy i œcie¿k¹ prowadz¹c¹ zako­lami po zboczu wzgórza zaczêliœmy siê oddalaæod Koziej Twier­dzy na zachód.Droga prowadzi³a nas brzegiem Rzeki Koziej, któr¹ przekro­czyliœmy na szerokiejp³yciŸnie w pobli¿u miejsca, gdzie styka³y siê granice Ksiêstwa Koziego zKsiêstwem Trzody.Dalej przemierzali­œmy szerokie równiny w niewiarygodnejwprost spiekocie, a¿ do­tarliœmy do Jeziora B³êkitnego.Od niego ci¹gnêliœmywzd³u¿ rze­ki nazwanej po prostu Ch³Ã³d, która swój pocz¹tek bra³a w Króle­stwieGórskim.W Zimnym Brodzie zaczyna³ siê szlak kupiecki prowadz¹cy w cieniu górcoraz wy¿ej, a¿ do Burzowego Przejœcia i dalej ku gêstym zielonym lasomDeszczowych Ostêpów.My nie mieliœmy podró¿owaæ a¿ tak daleko, zamierzaliœmysiê zatrzymaæ w Stromym, w stolicy Królestwa Górskiego.Po trzech pierwszych dniach rytm jazdy sta³ siê monotonn¹ rutyn¹, urozmaican¹jedynie przez zmienne krajobrazy.Mieszkañ­cy miasteczek i osiedli le¿¹cych nanaszej drodze wychodzili nam naprzeciw i opóŸniali marsz, sk³adaj¹c oficjalne¿yczenia i gratula­cje œlubne dla nastêpcy tronu.Kiedy dotarliœmy do rozleg³ych nizin Ksiêstwa Trzody, znacz­nie rzadziejnapotykaliœmy ludzkie siedziby.Tamtejsze bogate go­spodarstwa oraz miasta¿yj¹ce z handlu znajdowa³y siê daleko na po³udnie od naszego szlaku,rozci¹gniête wzd³u¿ Rzeki Winnej.Przemierzaliœmy równiny zamieszkane g³Ã³wnieprzez koczowni­ków, którzy zarzucali wêdrówki jedynie w miesi¹cach zimowych.Mijaliœmy stada owiec, kóz i koni, rzadziej niebezpieczne wêdrow­ne œwinie,nazywane przez nich chrumami, ale nasz kontakt z lu­dem tej okolicy ogranicza³siê zazwyczaj do widoku sto¿kowatych namiotów w oddali albo nielicznychpasterzy.Ten i ów stawa³ w sio­dle i pozdrawia³ nas uniesionym wysokoramieniem.Pomocnik i ja odnowiliœmy dawn¹ znajomoœæ.Wieczerzaliœmy razem przy jednymma³ym ognisku, a on obdarza³ mnie opowie­œciami o Sarkazmie, o jegonarzekaniach i obawach, ¿e do jedwab­nych ubrañ przedostanie siê kurz, robactwozniszczy doszczêtnie futrzane ko³nierze, aksamit zaœ podrze siê na strzêpy wczasie d³ugiej podró¿y.Bardziej ponure by³y jego utyskiwania na Aroganta.Jasam tak¿e nie mia³em najlepszych doœwiadczeñ z tym cz³owie­kiem, a Pomocnikuwa¿a³ go za bardzo trudnego towarzysza po­dró¿y, gdy¿ by³ przez niegonieustannie podejrzewany o zamiar podkradania rzeczy z baga¿Ã³w ksiêciaW³adczego.Pewnego razu Arogant podszed³ nawet do naszego ogniska i pracowiciewy³usz­czy³ nam - wyj¹tkowo niejasno i owijaj¹c w bawe³nê - ostrze¿enie, byœmysiê trzymali z dala od w³asnoœci jego pana.Poza t¹ nieprzy­jemn¹ wizyt¹wieczory mija³y nam spokojnie.Utrzymywa³a siê upalna pogoda, wiêc za dnia sp³ywaliœmy po­tem, dopiero nocprzynosi³a och³odê [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • luska.pev.pl
  •