[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Widziałem ich w duchu, tak jak ciała na miejscu pochówku obok wraku samolotu – ta sama woskowata, sinawa bladość skóry, martwe, zesztywnia-łe twarze, skorupa szronu na brwiach i wargach pogrubiająca szczękę, pobielająca włosy.Widziałem ich, jak leżą bez ruchu w ciemności, następnych trzech przyjaciół, którzy stali się teraz tylko zamarzłymi przedmiotami.Ale gdzie dokładnie upadli? Kwestia ta zaczynała mnie fascynować.Każdy odnalazł dokładnie swój czas i miejsce śmierci.A kiedy przyjdzie mój czas? Gdzie było moje miejsce? Czy istniało w tych górach miejsce, gdzie padnę ostatecznie i pozostanę, zamarznięty na zawsze, jak wszyscy inni? Czy było takie miejsce dla każdego z nas? Czy takie było nasze przeznaczenie – spocząć gdzieś na tej bezimiennej ziemi? Moja matka i siostra przy miejscu katastrofy, Zerbino i inni na zboczach, a reszta tam, gdzie dopadnie ich śmierć? A jeśli okaże się, że ucieczka jest niemożliwa? – zastanawiałem się.Czy mamy tu tkwić i czekać na śmierć? A skoro tak, to jakie będzie życie ostatnich ocalałych, albo co gorsza, ostatniego z nich? A jeśli tym ostatnim będę ja? Jak długo pozostanęprzy zdrowych zmysłach, siedząc nocą samotnie we wraku samolotu, mając za towarzystwo jedynie widma, słysząc tylko ciągłe zawodzenie wiatru? Próbowałem uciszyć te myśli, przyłączając się do wspólnej modlitwy za wspinających się, ale w głębi duszy nie miałem pewności, czy modlę się za ich bezpieczny powrót, czy po prostu za zbawienie ich dusz, dusz nas wszystkich, bo wiedziałem, że nawet gdy leżymy we względnie bezpiecznym schronieniu kadłuba, śmierć jest coraz bliżej.To tylko kwestia czasu, powtarzałem sobie, a może tamtym na zboczu poszczęściło się w nocy, bo dla nich oczekiwanie dobiegło końca?–Może znaleźli jakieś schronienie? – rzucił ktoś.–Na tej górze nie ma żadnego schronienia – odparł Ro-berto.–Ale wyście poszli i przeżyliście – zauważył ktoś.–Wspinaliśmy się za dnia, a mimo to było ciężko – odparł Roberto.– W nocy tam na górze musi być o dwadzieścia stopni zimniej.–Są silni – podpowiedział ktoś.Inni przytaknęli i przez szacunek trzymali język za zębami.Wtedy przerwał milczenie Marcelo, który nie odzywał się od wielu godzin.–To moja wina – stwierdził cicho.– Zabiłem was wszystkich.Wszyscy widzieliśmy jego przygnębienie, spodziewaliśmy się, że to nastąpi…–Nie myśl tak, Marcelo – rzekł Fito.– Wszyscy dzielimy tu wspólny los.Nikt cię nie obwinia.–Ja wyczarterowałem ten samolot! – warknął tamten.–Wynająłem pilotów! Zaplanowałem mecze i namówiłem was na tę podróż.–Nie namawiałeś mojej matki i siostry – zauważyłem.–Ja to zrobiłem, a teraz obie nie żyją.Ale nie mogę brać zato odpowiedzialności.To nie nasza wina, że samolot spada w locie…–Każdy z nas dokonał pewnych wyborów – zauważył ktoś.–Jesteś dobrym kapitanem, Marcelo, nie trać ducha.Ale Marcelo tracił ducha, i to bardzo szybko.Przykro mi było widzieć go tak przygnębionym.Zawsze był dla mnie bohaterem.Gdy chodziłem do podstawówki, był już wyróżniającym się rugbystą w Stella Maris i uwielbiałem patrzeć, jak gra.Na boisku był zawsze władczy i pełen entuzjazmu, zachwycały mnie radość i pewność siebie, z jakimi rozgrywał mecze.Wiele lat później, gdy zacząłem grać w drużynie Starych Chrześcijan, mój szacunek dla jego uzdolnień sportowych tylko się pogłębił.Ale respekt budziła nie tylko sprawność w grze.Marcelo, podobnie jak Arturo, był inny niż my, dojrzalszy, bardziej pryncypialny.Był żarliwym katolikiem, stosował się do wszystkich nauk Kościoła i starał się żyć jak najcnotli-wiej.Nie był wcale zadufany w sobie, w gruncie rzeczy należał do najskromniejszych facetów w zespole.Ale wiedział, w co wierzy, i czasem, korzystając z tego samego autorytetu i spokojnej charyzmy, dzięki którym sprawiał, że stawaliśmy się lepszymi członkami zespołu, nakłaniał nas do bycia lepszymi ludźmi.Wciąż, na przykład, beształ Panchita i mnie za naszą niespokojną obsesję na punkcie płci przeciwnej.–Życie to nie tylko uganianie się za dziewczynami – mówił nam z kwaśnym uśmiechem.– Wy dwaj musicie trochę dorosnąć i spojrzeć na wszystko poważniej.Marcelo ślubował, że pozostanie czysty aż do małżeństwa, i wielu chłopaków nabijało się z niego.Zwłaszcza Panchito uważał, że to śmieszne – żadnych kobiet aż do ślubu? Dla Panchita było to nakłanianie ryby, by nie pływała [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • luska.pev.pl
  •