[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.A może nie istnieje tu żadne wyjaśnienie.Wyrozumiałość, jak ktoś powiedział, jest najinteligentniejszą z cnót.Pozwalam sobie uważać tę cnotę za jedną z najrzadziej spotykanych, jeśli nie najrzadszą ze wszystkich.Nie chcę przez to powiedzieć, aby wszyscy ludzie byli ograniczeni — lub choćby przeważna ich część.Nic podobnego.Golibroda i ksiądz, poparci przez opinię całej wsi, sprawiedliwie potępili postępowanie pomysłowego hidalgo, który, wyruszając ze swej rodzinnej miejscowości, rozbił głowę mulnikowi, zadał śmierć stadu niewinnych owiec i doznał bardzo żałosnych przeżyć w pewnej stajni.Niech Bóg uchowa, aby jaki niegodny prostak uszedł zasłużonej nagany, czepiając się strzemienia wzniosłego caballero.Fantazja jego była bardzo szlachetna, pozbawiona doszczętnie egoizmu i zdolna wzbudzić tylko zazdrość podlejszych śmiertelników.Ale można rozmaicie się zapatrywać na czar tej postaci, egzaltowanej i niebezpiecznej.Donkiszot także miał swoje słabości.Naczytawszy się tylu romansów pragnął naiwnie uciec — duszą i ciałem — od nieznośnej rzeczywistości życia.Chciał spotkać się oko w oko z walecznym olbrzymem Brandabarbaranem, władcą Arabii, którego zbroja zrobiona była ze skóry smoka, a tarcza przywiązana do ramienia — bramą ufortyfikowanego miasta.O miła i naturalna słabości! O błogosławiona prostoto łagodnego serca nie znającego podstępu! Kto by nie uległ tak kojącej pokusie? A jednak był to pewien sposób dogadzania sobie samemu i pomysłowy hidalgo z La Manchy nie był dobrym obywatelem.Ksiądz i golibroda mieli słuszność, że potępili go surowo.Nie posuwając się tak daleko jak stary król Ludwik Filip, który mawiał na wygnaniu: „Lud nie myli się nigdy” — można przyznać, że musi być pewna słuszność w zgodnym zdaniu całej wioski.Szalony! Ten, który spędził na pobożnych rozmyślaniach przepisaną rytuałem rycerską wartę u studni przy oberży i ukląkł ze czcią o świcie, aby być pasowanym na rycerza przez oberżystę, tłustego, przebiegłego łotra — jest bardzo bliski doskonałości.Jedzie na koniu, z głową w aureoli, patron wszystkich żywotów popsutych lub zbawionych przez potężną łaskę wyobraźni.Ale dobrym obywatelem nie był.Może właśnie to miał oznaczać okrzyk mego nauczyciela, okrzyk, którego nigdy nie zapomniałem.Działo się to w roku pańskim 1873, w tym samym roku, kiedy zażyłem rozkosznych wakacji po raz ostatni.Przeżywałem nieraz i później długie okresy bez czynności, dość na swój sposób wesołe i nie pozbawione dla mnie pożytku, ale rok przeze mnie wspomniany był rokiem mych ostatnich szkolnych wakacji.Są także i inne przyczyny, dla których ów rok pamiętam, ale za długo by mi przyszło mówić, gdybym je chciał tu przytaczać.Nie mają przy tym nic wspólnego z tamtymi wakacjami.Natomiast wiąże się z nimi podróż, którą odbyłem, zanim usłyszałem ów okrzyk; zwiedziliśmy wówczas Wiedeń, górny Dunaj, Monachium, wodospady na Renie, Jezioro Konstancjańskie — była to doprawdy pamiętna podróż wakacyjna.Wędrowaliśmy z wolna w górę doliną rzeki Reuss.Ta rozkoszna wycieczka przypominała raczej spacer niż włóczęgę.Wysiedliśmy w Fluellen z parowca krążącego po Jeziorze Lucerneńskim i pod wieczór drugiego dnia, gdy zmierzch przyłapał nas w czasie powolnej wędrówki, znaleźliśmy się za Hospenthalem.Ale nie wówczas usłyszałem ową uwagę; wśród cienia głębokiego wąwozu byliśmy dość daleko od ludzkich siedzib i myśli nasze zaprzątała nie tyle etyka postępowania, co prostszy dylemat, jak znaleźć schronienie i posiłek.Zdawało się, że nic podobnego nie ma w pobliżu, i myśleliśmy już o zawróceniu z drogi, gdy nagle natknęliśmy się za zakrętem na budynek wyglądający upiornie w półmroku.Prowadzono wówczas roboty przy tunelu Św.Gotarda i wspaniałe to podziemne przedsięwzięcie przyczyniło się bezpośrednio do tego, że ów nieoczekiwany budynek stał tam samotnie u stóp góry.Długi, choć wcale nie obszerny, niski, zbudowany z desek, bez żadnych ozdób, przypominał barak; białe okienne ramy znajdowały się na jednej płaszczyźnie z żółtą ścianą pospolitego frontu.A jednak był to hotel; miał nawet jakąś nazwę, którą zapomniałem.Lecz przy skromnych jego drzwiach nie stał wygalonowany portier.Nieładna, krzepka służąca odpowiedziała na nasze pytania, po czym ukazało się dwoje właścicieli hotelu, mężczyzna i kobieta.Nie spodziewano się widać podróżnych i może wcale ich nie pożądano w tej dziwacznej gospodzie, której surowy styl przypominał dom, wznoszący się na kadłubie arki Noego, zabawki posiadanej przez wszystkie dzieci europejskie.Tylko że dach owej gospody nie poruszał się na zawiasach i nie nakrywał wnętrza pełnego aż po brzegi zwierząt wyciosanych niezgrabnie z drzewa i pomalowanych.Nawet żywych zwierząt zwanych turystami nigdzie się nie dostrzegało.Dano nam coś do jedzenia w długim, wąskim pokoju, u końca długiego, wąskiego stołu; spojrzałem nań zmęczonym sennym wzrokiem i wydało mi się, że ten stół się przechyli jak ustawiona na pniu huśtawka, ponieważ na drugim końcu nie było nikogo, kto by stanowił przeciwwagę dla dwóch postaci pokrytych kurzem i uznojonych w wędrówce.Potem pośpieszyliśmy na górę, aby się położyć w pokoju pachnącym sosnowymi deskami, zasnąłem mocno, ledwie dotknąwszy głową poduszki [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • luska.pev.pl
  •