[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Lecz żyjąc w tym świecie mniej lub więcej zabójczym i rozpaczliwie handlarskim jest oczywiście moim obowiązkiem jak najzręczniej to wyzyskać.List mego armatora, jak już powiedziałem, zostawił memu uznaniu rozporządzenie się statkiem w sposób, jaki będę uważał za najlepszy.Lecz w liście tym było postscriptum mniej więcej tak brzmiące:„Bynajmniej nie chcąc uszczuplać Pańskiej swobody działania, piszemy przez odchodzący pocztowiec do kilku naszych przyjaciół handlowych, którzy tam mogą Panu być w czymś pomocni.Zwłaszcza życzylibyśmy sobie, alby Pan zgłosił się do p.Jacobusa, znacznego kupca i przedsiębiorcy.Jeżeli Pan się z nim zetknie, potrafi on zapewne dać Panu wskazówki co do zyskownego zatrudnienia statku.”Zetknąć się z nim! Faktem jest, że znaczna ta osobistość była tu, na pokładzie, prosząc o filiżankę kawy.A ponieważ życie nie jest baśnią, zastanowiło mnie nieprawdopodobieństwo tego zdarzenia.Czyżbym odkrył czarodziejski jakiś zakątek ziemi, gdzie bogaci kupcy śpieszą co sił na pokład statku, jeszcze zanim go na dobre przycumowano? Byłaż to czarna magia czy może tylko jakiś podstęp używany w kupiectwie? Nasunęło mi się w końcu podejrzenie (gdym zawiązywał krawat), że przesłyszałem się co do nazwiska.Myślałem często podczas rejsu o znakomitym panu Jacobusie i może słuch mój został oszukany jakimś dalekim podobieństwem brzmienia… Steward mógł był powiedzieć: Antrobus — lub może Jackson.Lecz gdym wyszedł ze swej kabiny z urzędowo pytającym: „Pan Jacobus?”, spotkało mnie w odpowiedzi spokojne „tak”, wypowiedziane z łagodnym uśmiechem.To „tak” było rzucone jakby od niechcenia.Widać nie robił sobie wiele z faktu, że to on właśnie jest panem Jacobusem.Przyjąłem do wiadomości jego rysopis: duża, bladawa twarz, rzadkie włosy na czubku głowy, tak samo rzadkie bokobrody o jakimś wyblakłym, nieokreślonym kolorze, ciężkie powieki; grube, dobrotliwe wargi, o ile ich nie otwierał, robiły wrażenie jakby sklejonych.Mdły uśmiech.Powolny, cichy człowiek.Wymieniłem nazwiska dwu moich oficerów, którzy właśnie zeszli na śniadanie; czemu jednak milcząca postawa Burnsa wyrażała jakby hamowane oburzenie — nie mogłem zrozumieć.Gdyśmy siadali do stołu, doleciały mych uszu oderwane słowa jakiejś sprzeczki na trapie.Ktoś obcy najwidoczniej chciał zejść, by rozmówić się ze mną, a steward sprzeciwiał się temu.— Pan nie może się z nim widzieć.— Dlaczego nie mogę?— Kapitan zajęty śniadaniem, mówię panu.Zaraz wychodzi na ląd i może się pan zwrócić do niego na pokładzie.— To nieładnie! Pan wpuszczasz…— To nie moja rzecz.— O tak, pańska.Każdy powinien mieć takie same szanse.Pan wpuszczasz tam tego jegomościa…Reszty nie dosłyszałem.Dokonawszy zwycięsko odparcia owej osoby, steward zeszedł do nas.Nie mogę powiedzieć, że miał rumieńce — był to Mulat — lecz wyglądał na podchmielonego.Podawał półmiski i stał przy kredensie z miną speszonej obojętności, którą zwykł był przybierać, kiedy coś przemędrkował i bał się wskutek tego wpaść w tarapaty.Pogardliwy wyraz, z jakim Burns wodził oczyma od niego ku mnie, był niezwykły.Co znów ukąsiło mego pierwszego oficera, nie mogłem się domyślić.Gdy milczy kapitan, nikt nie zabiera głosu; jest to zwyczaj przyjęty na okrętach.A ja nie odzywałem się po prostu dlatego, że oniemiałem wobec wspaniałości przyjęcia.Przygotowany zastać zwykłe morskie śniadanie, ujrzałem prawdziwą ucztę, składającą się z prowiantów lądowych: jaj, kiełbas, masła, najwyraźniej pochodzącego nie z duńskiej puszki, kotletów baranich i nawet półmiska ziemniaków.Od trzech tygodni nie oglądałem prawdziwego, żywego kartofla.Przypatrywałem im się z zajęciem, a pan Jacobus objawił mi się jako człowiek ludzki, domator i nawet cokolwiek odgadywacz myśli.— Skosztuj no pan ich, panie kapitanie — zachęcał mnie przyjaznym półgłosem — wyborne.— Wyglądają na to — przyznałem.— Rosną na tej wyspie, przypuszczam.— O, nie, sprowadzone.Te, co tu rosną, byłyby kosztowniejsze.Przygnębiała mnie ta głupia rozmowa.Byłżeż to temat do dyskusji dla znacznego i bogatego kupca? Znajdowałem, że prostota, z jaką się u mnie rozgościł, miała w sobie coś pociągającego, ale o czym tu mówić z człowiekiem niespodzianie do was przychodzącym po sześćdziesięciu i jednym dniu podróży morskiej, z jakiejś całkiem nieznanej mieściny na wyspie, której się nigdy przedtem nie widziało? Jakież (poza cukrem) były palące kwestie tej okruszyny ziemi, jej plotki, jej tematy konwersacyjne? Wciągnąć go od razu do rozmowy o interesach byłoby prawie nieprzyzwoicie lub nawet gorzej: niepolitycznie.Wszystko, co na razie mogłem zrobić, to trzymanie się starego, wyżłobionego koryta.— Czy tu na ogół drogi prowiant? — spytałem bolejąc wewnętrznie nad jałowością swoich myśli.— Tego bym nie powiedział — odrzekł spokojnie, w ten swój powściągliwy sposób, jak gdyby oszczędzający tchu.Nie chciał się wypowiadać jaśniej, ale nie wykręcał się od przedmiotu rozmowy.Spoglądając na stół z intencją całkowitej wstrzemięźliwości (nie chciał nic jeść, choć go częstowałem), wszedł w szczegóły co do artykułów spożywczych.Wołowinę sprowadza się po większej części z Madagaskaru; baranina, oczywiście, rzadka i cokolwiek za droga, lecz dobre jest mięso koźle…— Czy to z koźlego mięsa te kotlety? — zawołałem czym prędzej, wskazując na jeden z półmisków.Stojący u kredensu w sentymentalnej pozie steward zrobił nagły ruch [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • luska.pev.pl
  •