[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nostromo poznał Karola Goulda, chudą i wysoką postać stojącą w milczeniu trochę na uboczu.Inna wysoka postać, naczelnego inżyniera, odezwała się głośno:— Jeśli już ma przepaść, to milion razy lepiej, by poszło na dno morza.Marcin Decoud zawołał z łodzi:— Au revoir, messieurs*, do chwili gdy sobie uściśniemy dłonie w nowo narodzonej Republice Zachodniej.Stłumiony pomruk był jedyną odpowiedzią na te słowa, wymówione wyraźnym, dźwięcznym głosem; po czym wydało się Marcinowi, że wybrzeże odpływa od niego w noc: a to tylko Nostromo odpychał łódź od pala jednym ze swych ciężkich wioseł.Decoud nie poruszył się; miał wrażenie, że został wyrzucony w przestrzeń.Po jednym czy drugim pluśnięciu wioseł nie było już nic słychać prócz tupotu nóg Nostroma, stąpającego po kutrze.Wciągał wielki żagiel i Decoud wnet poczuł tchnienie wiatru na policzku.Wszystko dokoła znikło z wyjątkiem światła latarni, którą kapitan Mitchell zawiesił na słupie, na samym krańcu mola, by ułatwić Nostromowi wypłynięcie z portu.Nie widząc się nawzajem obaj mężczyźni milczeli, dopóki łódź, sunąc z kapryśnym tchnieniem leciutkiego wiatru, nie przeniknęła się między dwoma ledwo widocznymi przylądkami, by wpłynąć w głębszą jeszcze ciemność zatoki.Przez jakiś czas latarnia na molo świeciła za nimi.Wiatr ustawał, to znów powiewał, ale był tak słaby, że wielki półpokładowy kuter sunął bezszelestnie, rzekłbyś zawieszony w powietrzu.— Jesteśmy już w zatoce — odezwał się spokojny głos Nostroma.Po chwili dodał: — Seńor Mitchell przygasił światło.— Tak — rzekł Decoud — teraz nikt nas, nie znajdzie.Ciemność dokoła łodzi jeszcze się wzmogła.Morze w zatoce było równie czarne jak chmury nad głową.Nostromo potarł zapałkę, jedną i drugą, by spojrzeć na kompas, który zabrał ze sobą do łodzi, po czym zaczął sterować kierując się wyczuwalnym na policzku tchnieniem wiatru.Dla Marcina Decoud zgoła nowym doznaniem była tajemniczość tych wielkich, przedziwnie gładkich wód, których niepokój zdawał się być przytłoczony ciężarem nieprzeniknionej nocy.Zatoka Placido spała głębokim snem pod swym czarnym poncho.Głównym zadaniem do spełnienia było teraz odbicie się od wybrzeża na środek zatoki, zanim dzień zaświta.Tuż, blisko, powinny były znajdować się Izabele.— Patrząc przed siebie, na lewo, seńor — rzekł nagle Nostromo.Gdy głos jego zamilkł, przeogromna ciemność, bez światła ni dźwięku, oddziałała na zmysły Marcina jak potężny narkotyk.Nie wiedział chwilami, czy śpi, czy czuwa.Nie widział nic, nie słyszał nic, jak człowiek, który zapadł w drzemkę.Nawet ręka podniesiona do twarzy nie istniała dla jego wzroku.Przeskok od atmosfery podniecenia, namiętności i niebezpieczeństw, od obrazów i dźwięków wybrzeża był tak całkowity, że przypominałby śmierć, gdyby nie działanie myśli, które jednak przeżyły.Doznając przedsmaku pokoju wiekuistego unosiły się one, żywe i lekkie jak nieziemskie, lecz wyraźne sny o rzeczach tej ziemi, takie sny, jakie mogą nawiedzać dusze wyrwane przez śmierć z mglistej atmosfery żalów i nadziei.Decoud otrząsnął się i wzdrygnął, jakby go przeszedł lekki dreszcz, chociaż prąd powietrza był ciepły.Doznał dziwnego wrażenia, że jego dusza powróciła do ciała z okalającej go ciemności, w której nie było lądu ni morza, nie było gór ani skał, ani nieba.Odezwał się teraz od strony steru głos Nostroma, tak całkowicie niewidocznego, jakby go także nie było.— Czy pan zasnął, don Marcinie? Caramba! Gdyby to było możliwe, myślałbym, że ja się też zdrzemnąłem.Roi mi się, że przez sen posłyszałem coś w rodzaju szlochania, jakby w pobliżu łodzi znajdował się cierpiący człowiek.Coś pomiędzy szlochem a westchnieniem.— Dziwne! — mruknął Decoud, rozciągnięty na stosie skrzynek ze srebrem, przykrytych nieprzemakalnym płótnem.— Czyż to możliwe, aby w pobliżu nas w zatoce znajdowała się jakaś inna łódź? Nie widzielibyśmy jej oczywiście.Nostromo roześmiał się trochę z tak niedorzecznego przypuszczenia.Poniechali myśli o innej łodzi.Samotność wyczuwało się tu jak rzecz niemal dotykalną.A gdy powiew ustał, czarność nocy zaciążyła na Marcinie niczym kamień.— To coś niepokonalnego — mruknął.— Czy my się w ogóle posuwamy, capatazie?— Wolniej niż pełzający żuk, gdy się zapłacze w trawę — odpowiedział Nostromo, a głos jego zamarł jak pod grubą zasłoną w gorącej, beznadziejnej ciemności.Były długie chwile, podczas których nie wydawał żadnego głosu i kiedy stawał się tak niewidzialny i niemy, jakby w tajemniczy sposób wyskoczył z łodzi.Wśród bezkształtnych ciemności Nostromo nie był nawet pewien, w jakim kierunku posuwa się kuter, odkąd powiew wiatru całkowicie zamarł.Szukał oczyma wysp.Nie było ich ani śladu, jakby zagłębiły się aż na dno zatoki.Położył się wreszcie u boku Marcina i szepnął mu do ucha, że jeśli z braku wiatru świt zaskoczy ich w pobliżu wybrzeża Sulaco, można będzie ukryć łódź pod urwiskiem znajdującym się na najdalej wysuniętym, wysokim brzegu Wielkiej Izabeli, gdzie łodzi nikt nie wypatrzy.Marcina zdziwiło natężenie niepokoju towarzysza.W jego pojęciu usunięcie srebra było sprawą polityczną, a z wielu względów konieczną, skarb nie powinien był bowiem wpaść w ręce Montera.Ale ten oto człowiek patrzył na to z innego punktu widzenia.Caballerosi nie mieli snadź najmniejszego pojęcia, jakiego rodzaju zadanie włożyli mu na barki.Nostromo, może pod wpływem posępności nocy, zdawał się podlegać jakiemuś nerwowemu urazowi.I to zdumiało Marcina.Capataz, obojętny na te niebezpieczeństwa, które jego towarzyszowi wydawały się oczywiste, pozwalał się ogarniać szyderczemu rozjątrzeniu uświadamiając sobie grozę tego depozytu, złożonego — jakby chodziło o rzecz naturalną — w jego ręce.Było to narażenie człowieka na większe niebezpieczeństwo — tu Nostromo zaśmiał się i zaklął — niż wysłanie go po ów skarb strzeżony przez diabły i duchy w rozpadlinach Azuery.— Seńor — mówił — musimy złapać statek parowy na morzu.Musimy w tym celu trzymać się pełnego morza, dopóki nie spożyjemy i nie wypijemy wszystkiego, co nam wsunięto pod pokład.A jeśli wskutek nieszczęśliwego zbiegu okoliczności rozminiemy się ze statkiem, musimy trzymać się jak najdalej od lądu, aż do upadłego, może do obłędu, może do śmierci, i płynąć dalej umarli, dopóki taki czy inny parowiec Kompanii nie natknie się na łódź z dwoma nieżywymi ludźmi, którzy ocalili skarb [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • luska.pev.pl
  •