[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Guardiola znów był w pobliżu - machał zieloną chustką przed jakimś psem i kręcił się w kółko, gdy pies warczał i podskakiwał.- Ole! Ole! Właśnie tak w niedzielę, Cesar! Viva Guardiola!Snyder przepchnął się z powrotem do straganu barowego; stanął tam, gdzie blask słońca rozszczepiała zasłona z bambusu.Mdłości czuł coraz większe.W głowie mu szumiało.Tym razem pił koniak długo, rozcieńczał go wodą sodową, a gdy go zamawiał, doznał wrażenia, że wargi ma przyklejone do zębów.- Dobrze się bawimy, seńor? - zapytał poufale kelner z kawiarni na rynku.- Jasne - odpowiedział - jasne.I odsunął się - zbyt otoczony, zbyt blisko dwóch mundurów Straży Obywatelskiej.Pół do czwartej.„Pomiędzy trzecią a czwartą” - powiedział głos z Barranca.No, więc?Przyjeżdżaj, do cholery.Prędzej.„My tu zrobimy, co do nas należy.” Przypomniał sobie te słowa i uczepił się ich, ale bez przekonania.Niebieski balonik uleciał w powietrze: zapląsał z podmuchem od morza i pożeglował w głąb lądu.Pianola wciąż sapała potężnie, Snyder jednak równie dobrze mógłby mieć watę w uszach.Wyróżniał się wśród tej gromady elegancją, wielkomiejskim polorem.A przecież już go tu znano i uznawano.Dwa i pół tygodnia w Quepos zrobiło swoje.Powszechna uwaga skierowana była gdzie indziej - na roztrzęsioną karuzelę, na Guardiolę - i nikt tutaj nie słyszał nigdy o Daezie.Nagle potrącony w rękę, Snydar rozlał sobie koniak ze szklanki na klapy marynarki.Jakaś staruszka z pośpiechem zaczęła mruczeć litanię przeprosin, chustką do nosa chciała mu wytrzeć klapy.- Nie trzeba - mruknął.- Nic się nie stało.- I własny głos wydał mu się głosem cudzym.Prędzej - jak młot waliła myśl - prędzej.Ślimacze wskazówki zegarka przepełzły przez trzy kwadranse po trzeciej, zanim następny samochód wjechał na wzniesienie.Tym razem osobowy, czarny.Serce ścisnęło się Snyderowi i podeszło pod gardło.Ruszył z baru na szosę czując, jak nogi mu dziwnie słabną, jak coś drąży go w dołku.Tym razem to już Daez, na pewno.Daez, Puig, „El Muerto” - u kresu tej długiej okrężnej drogi, obecnie w Simce numer G 227 425.To nie może być nikt inny.Szarfa kurzu rozwlekała się nad przysłaniającymi samochód drzewami, coraz bliższa i bliższa.Wpatrzony w nią Snyder podszedł do szosy.Przy kamiennym skraju zaparkowano kilka rowerów, ale żywej duszy nie było teraz w pobliżu.Wlepił wzrok w ten zakręt w odległości stu jardów, w głowie mu huczało, gorączka paliła.Tak jak wtedy, gdy nadjeżdżała ciężarówka, czas dłużył się niemożliwie.Potem zahuczał klakson i oto już prosto ku niemu sunęła Simca.Wystąpił na środek szosy machając rękami.Wrzawa jarmarku ucichła raptownie.Poprzez szum w uszach słyszał tylko coraz głośniejszy warkot silnika.Jeszcze chwila i z odległości pięćdziesięciu jardów odczytał numer na tabliczce; ten bez wątpienia.Machał rękami raz po raz, żeby zatrzymać samochód.Teraz wszystko potoczyło się szybko.Daez zwolnił, ale tak, że jeszcze mógł się rozmyślić, zwiększyć szybkość i przejechać.Snyder z wymuszonym uśmiechem nie odrywając wzroku od maski samochodu zrobił krok do przodu.Jeszcze jeden gest obiema rękami.Dwadzieścia pięć jardów dzieli go od samochodu, który nadal zwalnia.Nad kierownicą ciemne okulary.Ktoś drugi obok na siedzeniu - kobieta.Jezu.Dalsze hamowanie, całun kurzu zza samochodu nasuwa się na bok maski.Simca już stoi.Głos z otwartego okna przy kierownicy:- O co chodzi?Snyder podbiegł, położył rękę na klamce tylnych drzwiczek.- Gracias, seńor.Mógłby mnie pan podwieźć? - Zakaszlał w tym kurzu.Zezując ujrzał twarz Daeza, pulchną twarz człowieka cierpiącego chyba na obstrukcję, i kapelusz przystrojony kwiatami na głowie tej niemłodej kobiety.- Tylko kawałek.To bardzo pilne.- Zależy, dokąd pan chce jechać.- Na tamten koniec Quepos.Jakiś kilometr stąd.- Stał odgrodzony samochodem od jarmarku.Wykorzystał swój atut.- W pobliżu Willi Azul.wie pan, gdzie to jest?- Willa Azul? - Grube wargi rozciągnęły sie, w uśmiechu wobec takiego zbiegu okoliczności.- Dobrze, niech pan wsiada.Snyder wsiadł.Boże, jak łatwo.Podsunął się do przodu, oddychając prawie w szczecinę na karku Daeza, oczy mu latały.Samochód szarpnął i ruszył.- Pan również może nam oddać przysługę, seńor.- To powiedziała kobieta, głos miała niski, ochrypły.- Tak się składa, że jedziemy do Willi Azul.Gdyby pan był uprzejmy wskazać nam drogę.- Z przyjemnością.Jarmark przesuwał się obok.Daez zapytał:- Pan tu gdzieś mieszka?- Chwilowo.- Jak tu jest?- Można by trafić gorzej.W mdlącym podnieceniu obficie już spocony Snyder przetarł sobie twarz dłonią.Daez najwidoczniej przyglądał mu się w lusterku, bo powiedział:- Wygląda pan tak, jakby rzeczywiście bardzo się panu śpieszyło, seńor.- Racja, spieszy mi się.Wybełkotał to jak pijany.Ale świadomość miał wyostrzoną: widział sztuczne mimozy na kapeluszu tej kobiety, pieprzyk na jej ziemistym policzku, za dużo tuszu na rzęsach, ogromny brylant-soliter wśród jej kilku pierścionków.Wcale nie było mowy o tym, że Daez będzie jechał w towarzystwie, on jednak poznał jej twarz - na zdjęciu w gazecie ta kobieta schodziła za Daezem ze statku - i bez wysiłku już przygotował się psychicznie do wypełnienia podwojonego obowiązku.Szybko mijając kościół wjechali na główną ulicę.Snyder usłyszał własny głos:- W prawo teraz.Którąkolwiek z tych uliczek w prawo.Ludzi nie było.Kobieta zaciekawiona rozglądała się w milczeniu.Daez chrząknął nad kierownicą:- Daleko do tej willi?- To zaraz za wsią.Te blizny na karku to po czyrakach, łapy kosmate jak u goryla - pomyślał Snyder.Przed nimi rozciągało się nabrzeże, oślepiające blaskiem po krótkiej jeździe uliczką w cieniu.- I teraz w lewo - powiedział znów ochryple, bełkotliwie.- Nazywamy się Daez.- Wcześnie Ramon Puig zaczął rozgłaszać to kłamstwo.- Jeżeli ta willa rzeczywiście jest taka, jak oni mówią, chyba spróbujemy w niej trochę pomieszkać.„Oni”.mrowie przeszło Snydera, a jednocześnie myśl o tym, co uknuł, nie opuszczała go ani na chwilę, niezależna, jak gdyby miał drugą głowę, oderwaną od nerwów, zakrzepłą, nierzeczywistą prawie.Samochód minął puste molo, zapiszczał oponami przy kolumnie z granitu.Zbliżał się pensjonat Las Gaviotas jak we śnie.Ktoś siedział na jednym z balkonów, ale gdy przejeżdżali, przysłonił tę postać dach limuzyny.Kobieta rzuciła parę uwag i po chwili Snyder sięgnął po pistolet palcami zwierającymi się kurczowo.- Gdzie pana wysadzić, seńor?- Powiem panu.Pozory się skończyły, ale Daez spokojnie jadąc dalej, jeszcze o tym nie wiedział, uśpiony szczęśliwym trafem spotkania nieznajomego, który może mu w zamian za przysługę być pomocny - trafem niewątpliwie będącym w jego mniemaniu dobrą wróżbą.Zmienił bieg, gdy szosa zboczyła od morza i zaczęła łagodnie piąć się pod górę.Dom Szwajcarki mignął wśród sosen.I zobaczyli z daleka bramę wjazdową Willi Azul, tabliczkę z kafelków na słupie bramy, coraz łatwiejszą do odczytania.- To tutaj! - wykrzyknęła kobieta.Daez natychmiast zwolnił.- Nie zatrzymywać - powiedział Snyder.Pistolet w jego wyciągniętej ręce wbijał się Daezowi w kark.Kobieta na ten widok wrzasnęła, chociaż to było bardziej podobne do piskliwego sapnięcia niż do wrzasku.Daez z wahaniem usłuchał.Brama wjazdowa Willi Azul została w tyle za nimi.- Czy to żart? - w końcu wykrztusił Daez.- Jakiś żart?- Patrzeć na szosę i jechać.Oczy kobiety zastygły w grozie.Jak gdyby przestała panować nad mięśniami, znieruchomiała, na pół odwrócona na siedzeniu.- Kim pan jest? - zaryzykował Daez.Przeżył już tyle, zaszedł już tak daleko.- Czego pan chce?Snyder podsunął się bliżej [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • luska.pev.pl
  •