[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Chcesz powiedzieæ, ¿e jest zbyt ma³a, by ferowaæ wyroki, czy tak?— Och, ten twój prawniczy jêzyk.— A kto zrobi³ ze mnie prawnika? — zapyta³, z tym swoim odrobinê denerwuj¹cymuœmieszkiem.— Mówmy powa¿nie.Uwa¿am, ¿e powinna mieæ wiêcej szacunku dla doros³ych.— Moim zdaniem jest za grzeczna jak na dziecko.Nie ma w niej nic z typowej dladzieci, czasami wprost przera¿aj¹cej szczeroœci.Averil to nie Babs.W tym mia³ racjê, przyzna³a Joan.Barbara podczas jakiegoœ ze swych napadówwœciek³oœci mog³aby zawo³aæ: Jesteœ wstrêtna, jesteœ potworna, nienawidzêciebie.Chcia³abym umrzeæ.Gdybym umar³a, przynajmniej by³oby ci przykro”.— Barbara po prostu nie umie nad sob¹ panowaæ.PóŸniej zawsze ¿a³uje.— Biedna ma³a diablica.Oczywiœcie nie ma pojêcia, o czym mówi.Jednak przedAveril nie ukryje siê ¿adne matactwo.— Matactwo! — Joan poczerwienia³a z gniewu.— Nie rozumiem, co masz na myœli.— Rozumiesz, i to dobrze.Mam na myœli to wszystko, czym karmimy dzieci odko³yski.Nasze pretensje do wszechwiedzy.Zawsze nam siê zdaje, ¿e to my wiemynajlepiej, co powinny robiæ i jakie powinny byæ i narzucamy swoj¹ wolê tymma³ym bezradnym stworzeniom, które tak czy inaczej s¹ absolutnie w naszejmocy.— Mówisz tak, jakby by³y niewolnikami, a nie dzieæmi.— A czy¿ nie s¹ niewolnikami? Jedz¹ to, co ka¿emy im podaæ, ubieraj¹ siê w to,co nam siê podoba, i mówi¹ mniej wiêcej to, co chcemy, ¿eby mówi³y.To cena,któr¹ p³ac¹ za opiekê.Ale pamiêtaj, ka¿dy prze¿yty tutaj dzieñ przybli¿a je dowolnoœci.— Wolnoœæ — powiedzia³a Joan pogardliwie.— Czy istnieje coœ takiego jakwolnoœæ?— Nie, chyba nie — odpar³ Rodney, patrz¹c gdzieœ przed siebie.— Masz racjê,Joan, masz racjê…Wyszed³ z pokoju, noga za nog¹, lekko przygarbiony.A ona pomyœla³a, z nag³ymuk³uciem bólu, ¿e ju¿ wie, jak Rodney bêdzie wygl¹da³, kiedy siê zestarzeje…Teraz przypomnia³a sobie znowu, jak sta³ na peronie, mówi¹c, by dba³a o siebie,a s³oñce bezlitoœnie obna¿y³o zmarszczki na jego zmêczonej twarzy.A póŸniej, zaledwie minutê póŸniej…Co mnie zmusza, bym wiecznie do tego wraca³a? Przecie¿ to nieprawda! Rodney napewno ogromnie za mn¹ têskni! Jest teraz taki biedny, tak bardzo zdany na ³askês³u¿by! I pewnie nawet nie przyjdzie mu na myœl, ¿eby zaprosiæ kogoœ na obiad,pewnie nikt go nie odwiedza, chyba ¿e ten nudny g³upiec, ten jego HargraveTaylor.Nigdy nie mog³am poj¹æ, dlaczego Rodney go lubi.Albo równie nudnymajor Mills, który potrafi mówiæ jedynie o pastwiskach i hodowli byd³a…Oczywiœcie, ¿e Rodney za mn¹ têskni!ROZDZIA£ SZÓSTYLedwo dosz³a do zajazdu, a ju¿ pojawi³ siê Hindus.— Memsahib mieæ mi³y spacer? — zapyta³.Odpowiedzia³a, ¿e owszem, mia³a bardzomi³y spacer.— Obiad gotowy zaraz.Bardzo dobry obiad, memsahib.Joan powiedzia³a przez grzecznoœæ, ¿e cieszy siê z tego, lecz w gruncie rzeczyobiad by³ dok³adnie taki sam jak poprzednie posi³ki, z t¹ ró¿nic¹, ¿e zamiastpuszki z morelami kucharz otworzy³ puszkê z brzoskwiniami.Prawdêpowiedziawszy, obiad mo¿na by by³o uznaæ za smaczny, gdyby jad³o siê coœtakiego od czasu do czasu.By³o za wczeœnie, aby zaraz po obiedzie iœæ do ³Ã³¿ka.Joan jeszcze razpo¿a³owa³a, ¿e nie ma ze sob¹ jakiejœ podrêcznej biblioteczki czy czegoœ doszycia.Nawet raz jeszcze siêgnê³a po Pamiêtniki lady Catherine Dysart, abyprzejrzeæ co ciekawsze fragmenty, lecz nie by³ to najszczêœliwszy pomys³.Gdyby by³o tu coœ do roboty, myœla³a gor¹czkowo, cokolwiek! Gdybym mia³a zesob¹ choæby taliê kart do pasjansa albo jak¹œ grê, na przyk³ad trik–traka,szachy, warcaby… ostatecznie mog³abym graæ sama ze sob¹!Doprawdy, wymyœli³am sobie nadzwyczajn¹ zabawê.Jaszczurki, wyskakuj¹ce znorek.Myœli, wyskakuj¹ce z g³owy, straszne myœli, niespokojne… Myœli, którychnikomu bym nie ¿yczy³a.Lecz jeœli tak, to dlaczego nie potrafiê ich poskromiæ? W koñcu ka¿dy powinienumieæ zapanowaæ nad w³asnymi myœlami.A mo¿e nie? Mo¿e w pewnychokolicznoœciach to myœli panuj¹ nad tob¹, mo¿e wyskakuj¹ z zakamarków twojejpamiêci jak jaszczurki z norek albo zakradaj¹ siê do niej niczym jakiœ zielonyw¹¿.Przychodz¹ sk¹dœ…Bardzo dziwne jest to uczucie paniki, które mnie ogarnia…To na pewno jest agorafobia.(Oczywiœcie, to jest w³aœciwe s³owo — agorafobia).Tak, to jest to.Chorobliwy lêk przestrzeni.Dziwne, ale nigdy dot¹d nieprzypuszcza³am, ¿e mogê cierpieæ na coœ takiego.Choæ naturalnie nigdy dot¹dnie mia³am ¿adnego doœwiadczenia z otwart¹ przestrzeni¹.Zawsze mieszka³ampoœród domów i ogrodów, z ca³ym mnóstwem spraw na g³owie i z mnóstwem ludziwokó³.W³aœnie, z mnóstwem ludzi.Gdyby tak mieæ tu kogoœ do pogadania.Choæby Blanche…Œmieszne, ¿e te¿ mog³a przera¿aæ mnie myœl o wspólnej podró¿y z Blanche…Przecie¿ gdyby Blanche tu by³a, „wszystko mog³oby przybraæ ca³kiem inny obrót.Najzwyczajniej w œwiecie rozmawia³ybyœmy sobie teraz o dawnych czasach w StAnne.St Anne! Ile¿ to ju¿ lat up³ynê³o od czasów St Anne.Jak to Blanchepowiedzia³a? „Ja posz³am na dno, ty siê wspiê³aœ”.Nie, to by³o jakoœ inaczej:„Ty trwasz na swoim miejscu jak typowa dziewczyna z St Anne, z której szko³azawsze mo¿e byæ dumna”.Czy od tamtych czasów istotnie niewiele siê zmieni³am? Przyjemnie jest myœleæ,¿e to prawda.No có¿, przyjemnie w pewnym sensie.Wszak, patrz¹c na to zdrugiej strony, brak zmian ma chyba coœ wspólnego ze stagnacj¹.Co te¿ panna Gilbey powiedzia³a w swojej mowie po¿egnalnej? Mowy panny Gilbeywyg³aszane z okazji rozstawania siê z dziewczêtami cieszy³y siê swoist¹ s³aw¹ iby³y nieod³¹czn¹ czêœci¹ St Anne.Poszybowa³a myœlami ku tamtym latom, a przedjej oczami pojawi³a siê z niezwyk³¹ wyrazistoœci¹ postaæ dawnej dyrektorki:wielki, rzucaj¹cy siê w oczy nos, pince–nez, bezlitoœnie przenikliwe oczy z ichzniewalaj¹cym spojrzeniem, majestatyczny krok, jakim przemierza³a szko³ê,nios¹c przed sob¹ wydatny, choæ trzymany w ryzach, zdyscyplinowany biust,biust, który by³ raczej wyrazem majestatu ni¿ kobiecoœci.Panna Gilbey.Osobowoœæ absolutnie nietuzinkowa, na pó³ straszna, na pó³podziwiana; osobowoœæ wzbudzaj¹ca trwogê tak w uczennicach, jak w rodzicach.Nie mo¿na zaprzeczyæ, panna Gilbey i St Anne stanowi³y nieroz³¹czn¹ ca³oœæ!Joan przypomnia³a sobie, jak kiedyœ wkroczy³a do owego œwiêtego przybytkuustrojonego kwiatami i podobiznami Medyceuszy, do wnêtrza, które swym wystrojemœwiadczy³o o kulturze, wiedzy i pozycji spo³ecznej panny Gilbey.— WejdŸ, Joan.Siadaj, drogie dziecko — zachêci³a j¹ siedz¹ca za biurkiemmajestatyczna postaæ.Joan usiad³a we wskazanym fotelu z kretonowym obiciem.Panna Gilbey zdjê³apince–nez.Na jej usta wyp³yn¹³ jakiœ nieziemski, przera¿aj¹cy w swym wyrazieuœmiech.— Opuszczasz nas, Joan, aby przejœæ z zamkniêtego krêgu szkolnego œwiata doœwiata wiêkszego, zwanego ¿yciem.Jednak zanim to nast¹pi, chcia³abympowiedzieæ ci kilka s³Ã³w, maj¹c nadziejê, ¿e weŸmiesz je sobie do serca i wprzysz³oœci pos³u¿ysz siê nimi niczym busol¹.— Tak, panno Gilbey.— Tutaj, w tym beztroskim œrodowisku, poœród równie m³odych jak tywspó³towarzyszek, by³aœ chroniona przed wszelkimi komplikacjami iniebezpieczeñstwami, które niesie ze sob¹ ¿ycie, a których nikt z nas niepotrafi ca³kowicie unikn¹æ.— Tak, panno Gilbey.— Wiem, ¿e by³aœ tu szczêœliwa.— Tak, panno Gilbey.— A tak¿e ¿e dobrze siê spisywa³aœ.Jestem zadowolona z twoich postêpów wnauce.By³aœ jedn¹ z najlepszych uczennic.— Och… ehm… Mi³o mi, panno Gilbey.— Lecz oto wchodzisz w doros³e ¿ycie, w którym zetkniesz siê z nowymiproblemami, bêdziesz musia³a podo³aæ nowym obowi¹zkom.I tak dalej, i tak dalej.W stosownych przerwach Joan pomrukiwa³a: „Tak, pannoGilbey”.Czu³a siê lekko zahipnotyzowana [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • luska.pev.pl
  •