[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Raz jeszcze na łamach prasy odżyły zwycięskie akordy marszu na biegun południowy, nabrały nowych barw i „Sala Balowa Diabła", i „Piekielne Wrota".Co dnia tysiące Francuzów, Włochów, Skandynawów, Rosjan, Amerykanów, Polaków, Anglików, rozczytując się chciwie w artykułach, sięgały po książki Amundsena.Zaciekawieni, domagali się szczegółów jego życia, razem z nim przebywali trudy i rozczarowania długotrwałego dryfu „Maud" i kolejne katastrofy „Junkersów".W jego niepowodzeniach odnajdywali często cień swoich własnych, z jego uporu czerpali siły i wreszcie zaczęli stawiać go za przykład.Fala życzliwości dla Roalda Amundsena przetoczyła się szeroko przez świat.— On jest nasz, dobra krew z dziada pradziada — przechwalali się rybacy norwescy — z mlekiem matki wyssał słony smak morskiej wody.— Skądże znowu, myśmy go wychowali, to u, nas, na stoczni, zapachniał mu daleki świat — upominali się o swoje robotnicy portowi.— Nikt go nie zna tak jak my — twierdzili łowcy polarni — razem skakaliśmy z kry na krę w pogoni za fokami i żaden nie wiedział, który krok będzie ostatnim.Razem składaliśmy się do strzału, polując na białe niedźwiedzie.A któż podczas burzy stawiał potargane sztormem żagle, jak nie my z Roaldem? Fale wpadające na pokład mogły zmyć każdego z nas, a gdy burty trzeszczały już pod naporem lodu, śmierć każdemu jednakowo zaglądała w oczy.To wśród nas, Amundsen poznał smak Polarnej Przygody.Nasze twarde życie nauczyło go męstwa, które teraz wszyscy podziwiają.— Co wy o nim wiecie? My dopiero coś możemy powiedzieć o naszym kapitanie, znamy go takim, jaki był naprawdę.Czy to jedną złą chwilę przeżyliśmy razem? — mówił Hanssen, ten sam, który osiemnaście lat pływał pod rozkazami Amundsena.Mówili Lindstrom, Rónne, Wisting i inni weterani wypraw na „Gjoi", na „Framie" czy na „Maud":— Twardy był dla nas, to prawda, ale i siebie nigdy nie oszczędzał.Pracował za trzech, jego energia była zaraźliwa.Mieliśmy do niego bezgraniczne zaufanie, zawdzięczamy mu wiele, był dla nas przykładem.Nie było rozkazu, którego każdy z nas nie wypełniłby bez chwili wahania, wystarczyło tylko, że spojrzał! Uwielbialiśmy go i po dziś dzień uwielbiamy.Lata całe lód był nam domem, a w tym domu on najlepszym naszym opiekunem!Zabrali głos także i profesorowie:— Prace odkrywcze Amundsena były głównym motorem jego wypraw na podbiegunowe obszary.Wiele nowego wniósł do nauki o krainach polarnych, dokonał tytanicznego dzieła.— Walczył o dobre imię naszego kraju, na cały świat nas rozsławił — powtarzał teraz z dumą każdy szary człowiek w Norwegii.Wszystko, co mówili, co pisali o Roaldzie Amundsenie, nabierało cech patosu i melancholii pożegnania, jakby ten, którego wynosili pod niebiosa, nie miał już nigdy powrócić.Wiadomości — przekazywane z północnych stacji norweskich do Kopenhagi, Sztokholmu, Londynu, Warszawy, Paryża, Moskwy czy Waszyngtonu — przybliżały do wielojęzycznych tłumów niezwykłą sylwetkę Roalda Amundsena, jego wzloty i upadki, budziły sympatię.Niepokój o los pionierskiej wyprawy powietrznej zataczał coraz szersze kręgi.Ludzie pałali chęcią niesienia pomocy załodze i zarazem ich samych wzruszała własna altruistyczna gotowość.Z lamusa polarnych kronik wyciągnięto na światło dzienne pożółkłe karty dawnych tragedii polarnych Greely'ego, Franklina, Rossa i te niedawne, współczesne Amundsenowi: męczeński los porucznika de Longa na statku „Jeannette" zmiażdżonym przez lody, zawiedzione nadzieje na lot nad Arktyką szwedzkiego aeronauty Andre'ego, śmierć Scotta i jego towarzyszy w drodze powrotnej z południowego bieguna.Najwybitniejsi specjaliści w długich, uczonych wywodach na łamach gazet snuli dociekliwe przypuszczenia, zastanawiając się, jaki los spotkał lub spotkać może wielkiego Amundsena.Tylko Fridtjof Nansen zachował równowagę.„Wierzę w mego przyjaciela i ucznia.Póki Roald ma w kieszeni choćby pudełko zapałek, nie zginie w Arktyce" — uspokajał wzburzoną Norwegię.Nazwisko Amundsena nie schodziło z ust w luksusowych willach i w biednych rybackich osiedlach, w sklepach, kawiarniach, fabrykach, w szkołach, na wyższych uczelniach.Wszyscy mówili o niezwykłym człowieku, który poświęcił życie na poznanie tajemnic świata, o „Maud" cd lat walczącej z lodem, uwięzionej wciąż w pobliżu Wysp Nowosyberyjskich.Mijały dni, tygodnie, malała nadzieja, opinia publiczna coraz dobitniej żądała wszczęcia poszukiwań, wielkim głosem domagała się wysłania do Arktyki wyprawy ratowniczej.Do Advent Bay na Spitsbergenie wpłynął transportowiec norweskiej marynarki wojennej „Haimdal" wioząc na pokładzie hydroplany i duży zapas benzyny.Francuski badacz polarny, doktor Jean Charcot, na swoim statku „Pourąuoi Pas?" wyruszył ku północno-wschodnim wybrzeżom Grenlandii.Do jego wyprawy przyłączył się Isachson, najlepszy norweski specjalista nawigacji w lodzie.Stary Ellsworth, zaniepokojony losem syna, coraz usilniej wzywał rząd Stanów Zjednoczonych do skierowania na Daleką Północ największego amerykańskiego sterowca wojskowego.Dwadzieścia osiem dni minęło od chwili startu hydroplanów N-24 i N-25 z Ny Aalesund.W Kristianii, w Tromso, w Bergen, w Hammerfesit i wielu innych miastach Norwegii dzień w dzień, od samego rana, ludzie oblegali agencje telegraficzne.Odpowiedź brzmiała jednak niezmiennie: „Brak wiadomości".W Kings Bay na naradę zgromadzili się któregoś późnego wieczora dowódcy hydroplanów oraz statków biorących udział w akcji ratowniczej.— Stacja meteo w ostatnim komunikacie zapowiada na jutro bezchmurną i bezwietrzną pogodę.Nie można dłużej czekać, startujemy — zdecydowali piloci.— Podnosimy kotwice! — zawtórowali jak jeden mąż kapitanowie i szyprowie.Koło pierwszej nad ranem wszyscy ruszyli do portu.— Szedłem z kapitanem „Hobby" — opowiadał później jeden z pilotów — gdy nagle wpadł na nas umorusany po białka oczu górnik.„Amundsen — bełkotał z przejęciem — Amundsen!" — i co tchu pognał w kierunku sztolni, nie przestając wciąż wykrzykiwać.„Regulamin zabrania picia wódki w kopalni, ale ten widać za głęboko zajrzał do butelki." — mruknął kapitan i urwał zaskoczony.Na przystani czarno było od ludzi.Tłum krzyczał, wiwatował, w górę leciały czapki.Co sił w nogach rzuciliśmy się w tamtą stronę i przystanęliśmy jak wryci.Sześciu ludzi, brudnych, zarośniętych, stało wspartych i o reling niewielkiego kutra „Sjoliv".Na wychudzonych, sczerniałych, obrzękłych twarzach malowało się przeogromne znużenie.— Nasz Amundsen — wrzeszczeli jednym głosem zebrani na brzegu, a zmienione do niepoznania rysy Roalda promieniały szczęściem.—.Ten start wreszcie był udany.Silniki na pełnych obrotach przeniosły nas nad rozwartą niespodzianie paszczą szczeliny.Odetchnąłem dopiero wtedy, kiedy dno gondoli przestało trzeć o lód — opowiadał później Amundsen.— W tym locie towarzyszyła nam śmierć.Nigdy jeszcze nie była tak blisko.Odciążając maszynę przed startem, wyzbyliśmy się ekwipunku i żywności, nie mieliśmy nic.Gdyby nawet Riiser-Larsenowi udało się gdziekolwiek lądować, zginęlibyśmy z głodu i nic nie upolowali, bo nigdzie nie dostrzegłem ani jednego zwierzęcia, ani jednego ptaka.W ciągu pierwszych dwóch godzin otaczała nas mgła, lecieliśmy jak ślepcy, według kompasu magnetycznego.Udało nam się wreszcie wyskoczyć szczęśliwie z tego mlecznego oparu, nabrać wysokości za cenę benzyny, a tej nie mieliśmy zbyt wiele [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • luska.pev.pl
  •