[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Sempere syn wyznał mi, że oka przez ciebie zmrużyć nie może.Dosłownie.Nie śpi, nie je, nie pije, nawet sikać nie może, biedak, bo tylko o tobie myśli dzień i noc.–Szaleju się pan najadł?–Szaleju to się pewno biedny Sempere najadł.Ty go chyba nie widziałaś.Już miałem zamiar strzelić mu w łeb, żeby uwolnić go od bólu i nieszczęścia, jakie go dręczą.–Przecież on traktuje mnie jak powietrze – zaprotestowała Isabella.–Bo nie wie, jak ma otworzyć przed tobą serce i jakich słów użyć, aby wyrazić swoje uczucia.My, mężczyźni, tacy jesteśmy.Prymitywni i tępi.–Ale jakoś nie miał problemów z doborem słów, kiedy zmył mi głowę za to, że pomyliłam się przy układaniu serii Epizodów narodowych Pereza Galdosa.Dostał słowotoku.–Mówimy o dwóch różnych rzeczach.Co innego sprawa urzędowa, a co innego język namiętności.–Głupstwa i tyle.–Szanowna asystentko, w miłości nic nie jest głupie.A z innej beczki: co z tą kolacją?Isabella nakryła stół odpowiednio do uczty, jaką przygotowała.Rozłożyła cały skarbiec talerzy, sztućców i kieliszków, które widziałem po raz pierwszy na oczy.–Nie rozumiem, jak można mieć takie cacka i z nich nie korzystać.Znalazłam to wszystko w skrzynkach w tym pokoju obok pralni.Trzeba być chłopem, jak Boga kocham.Podniosłem nóż i przyjrzałem mu się w świetle zapalonych przez Isabellę świec.Zrozumiałem, że pochodzi z zastawy Diega Marlaski i poczułem, jak całkiem tracę apetyt.–Coś nie tak? – zapytała Isabella.Zaprzeczyłem.Moja asystentka nałożyła na talerze i zaczęła mi się przyglądać wyczekująco.Podniosłem do ust pierwszy kęs, uśmiechnąłem się i z aprobatą pokiwałem głową.–Pyszna – powiedziałem.–Trochę łykowata.Według przepisu należało piec ją na wolnym ogniu, już nie wiem jak długo, ale pańska kuchenka albo grzeje ledwo-ledwo, albo bucha, nie zna stanów pośrednich.–Ale kaczka jest pyszna – powtórzyłem, bez apetytu.Jedliśmy w milczeniu.Towarzyszył nam jedynie brzęk sztućców i talerzy.Isabella zerkała na mnie od czasu do czasu.–To, co pan mówił, o Sempere synu, mówił pan poważnie?Kiwnąłem głową, nie podnosząc wzroku znad talerza.–I co jeszcze powiedział o mnie?–Powiedział mi, że masz klasyczną urodę, że jesteś inteligentna, że jesteś esencją kobiecości, bo mistrzem słowa to on nie jest, i że czuje, iż między wami istnieje jakaś duchowa więź.Isabella przeszyła mnie zabójczym spojrzeniem.–Proszę przysiąc, że sobie pan tego nie wymyślił – powiedziała.Położyłem prawą dłoń na książce kucharskiej i uniosłem lewą.–Przysięgam na 101 złotych przepisów kuchni francuskiej – wyrecytowałem.–Podczas przysięgi podnosi się prawą rękę.Poprawiłem się i powtórzyłem formułkę z całą powagą.Isabella prychnęła.–I co ja mam z tym zrobić?–Nie wiem.Co robią zakochani? Idą na spacer, na tańce…–Ale ja nie jestem zakochana w tym panu.Smakowałem nadal pieczoną kaczkę, nie reagując na jej natarczywe spojrzenia.Po chwili Isabella uderzyła pięścią w stół.–Może pan na mnie spojrzeć? To wszystko przez pana.Ceremonialnie odstawiłem sztućce, wytarłem usta w serwetkę i spojrzałem.–Co mam zrobić – ponownie zapytała Isabella.–To zależy.Podoba ci się Sempere, czy nie?Cień wątpliwości przemknął jej przez twarz.–Nie wiem.Przede wszystkim jest dla mnie trochę za stary.–Jest właściwie w moim wieku – uściśliłem.– Rok, dwa lata starszy.Może trzy.–Albo cztery lub pięć.Westchnąłem.–Jest w kwiecie wieku.O ile pamiętam, uzgodniliśmy, że podobają ci się mężczyźni dojrzali.–Proszę się ze mnie nie śmiać.–Isabello, nie mnie dyktować ci, co powinnaś robić.–A to dobre.–Pozwól mi dokończyć.Chcę tylko powiedzieć, że jest to sprawa między Sempere synem a tobą.Jeśli prosisz mnie o radę, zasugerowałbym ci, byś dała mu szansę.I tylko tyle.Jeśli w najbliższych dniach postanowi zrobić pierwszy krok i zaprosi cię na przykład na podwieczorek, przyjmij zaproszenie.Kto wie, może dojdzie do rozmowy między wami, poznacie się i zostaniecie wielkimi przyjaciółmi, albo i nie.Osobiście jestem przekonany, że Sempere jest dobrym człowiekiem, jest tobą naprawdę zainteresowany i odważyłbym się nawet powiedzieć, że, jeśli się trochę zastanowisz, w głębi duszy on tobie też nie jest obojętny.–To wszystko są pańskie wymysły.–Ale nie Sempere syna.I sądzę, że nieuszanowanie uczucia i podziwu, jaki on dla ciebie żywi, byłoby niegodziwe.A to do ciebie niepodobne.–To jest szantaż emocjonalny.–Nie, to samo życie.Isabella posłała mi mordercze spojrzenie.Uśmiechnąłem się do niej.–Niech pan przynajmniej skończy kolację – rozkazała.Dokończyłem kaczkę i bułką zgarnąłem resztki sosu, wzdychając z ukontentowania.–Co jest na deser?Po kolacji zostawiłem w galerii zamyśloną Isabellę na pastwę wątpliwości i rozterek i udałem się na górę do studia.Wyciągnąłem pożyczone mi przez komisarza Salvadora zdjęcie Diega Marlaski i położyłem pod lampką.Następnie rzuciłem okiem na małe fortyfikacje bloków, notatek i świstków, powstających w trakcie pracy nad książką dla pryncypała.Czując jeszcze chłód sztućców Diega Marlaski na rękach, bez trudu mogłem go sobie wyobrazić, jak siedzi przy tym biurku, mając przed oczyma tę samą panoramę dachów Ribery.Ze stosu notatek wziąłem na chybił trafił jedną ze stron i zacząłem czytać.Rozpoznawałem słowa i zdania, bo sam je przecież napisałem, ale nieprzejrzysta idea, z której się zrodziły, wydała mi się obca jak nigdy dotąd.Rzuciłem kartkę na podłogę, uniosłem wzrok i zobaczyłem swoje odbicie w szybie: obcy mi człowiek, za którym rozciągał się niebieski mrok zatapiający miasto.Zrozumiałem, że dziś w nocy nie będę mógł pracować, że nie będę zdolny wycisnąć z siebie ani jednego akapitu dla pryncypała.Zgasiłem lampkę i zastygłem w fotelu, otoczony mrokiem, wsłuchany w wiatr rozbijający się o okna, i wyobraziłem sobie Diega Marlascę, jak płonie, skacze do wody zbiornika, z jego ust wydobywają się ostatnie pęcherzyki powietrza, a lodowata woda zalewa mu płuca.Obudziłem się o świcie cały połamany i zbolały w fotelu studia.Wstałem, rozprostowałem kości, które strzeliły jak łamiąca się sucha gałąź.Powlokłem się do okna i otworzyłem je na oścież.Dachówki starego miasta błyskały od szronu, a nad Barceloną rozpościerało się purpurowe niebo.Z pierwszymi uderzeniami dzwonów kościoła Santa Maria del Mar z gołębnika zerwała się do lotu chmura czarnych skrzydeł.Zimny, przenikliwy wiatr przyniósł woń nabrzeży i węglowego dymu wydobywającego się z kominów dzielnicy.Zszedłem do kuchni, by zaparzyć sobie kawę.Otworzyłem kredens i osłupiałem.Odkąd Isabella zamieszkała u mnie, moja spiżarnia wyglądała niczym półki sklepu kolonialnego Quflez na Rambla de Catalunya.W orszaku egzotycznych delicji importowanych przez ojca Isabelli znalazłem blaszane pudełko angielskich herbatników w czekoladzie i postanowiłem ich skosztować.Pół godziny później, gdy moja krew poczuła świeży ładunek cukru i kofeiny, mózg zaczął na tyle funkcjonować, że wpadłem na genialny pomysł, by zacząć dzień od skomplikowania sobie jeszcze bardziej i tak już dość zagmatwanego życia.Pomyślałem, że jak tylko nadejdzie odpowiednia pora, udam się do sklepu z artykułami magicznymi i prestidigitatorskimi na ulicy Princesa.–Co pan robi na nogach o tej porze?Isabella, nieustanny głos mojego sumienia, patrzyła na mnie, stojąc w drzwiach [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • luska.pev.pl
  •