[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Co on sobie właściwie wyobraża? I jak się do mnie odzywa? Odsunąłem się od niego.— Bardzo proszę — powiedziałem dość ostro.— Kto schodzi pierwszy?Profesor kiwnął z uznaniem głowę.— Takim tonem możemy rozmawiać.A teraz spojrzyj uważnie.Widzisz linę? Widzisz stopnie?Rzeczywiście, u samego skraju przepaści zwisała gruba lina, zaś w skalistej ścianie wyraźnie było widać stopnie niezbyt szerokie, ale w sam raz na wymiary ludzkich stóp.Od razu poweselałem.Zrozumiałem, że zadbano tu o niezbyt nawet wytrenowanych i doświadczonych turystów.— Schodzę — powiedziałem.Ale Profesor ścisnął mnie za ramię.— Powoli.Na tej drodze, jeśli chcesz się śpieszyć, musisz postępować z wielkim namysłem i bez pochopnych decyzji.Te stopnie prowadzą prawie na samo dno szczeliny.A potem znów w górę.Zapewniam cię, że nawet przy zmniejszonej grawitacji taki spacer potrwa długo i mocno cię umęczy.Trzeba go skrócić.— Jak?— Zobaczysz — zaśmiał się Profesor.— Idź za mną i rób to, co ja.Zaczęliśmy schodzić.On pierwszy.Ja drugi.Było to dziecinnie łatwe, póki nie spojrzałem za siebie i w dół.Od razu jakoś poczułem się gorzej.Przepaść była wielka i groźna.Zatrzymałem się na moment.Potem zacząłem złazić chwytając się liny kurczowo i bardzo ostrożnie szukając nogą stopni.— Hej! Co tam u ciebie? — spytał Profesor.— Lęk wysokości, Profesorze.— No tak.I taki pcha się na „C”.Niedołęga i niedorajda!— Kto?!— Ty!Znowu podziałało.Ponieważ Profesor zszedł już dużo niżej ode mnie, odbiłem się lekko od ściany i trzymając się samej liny zeskoczyłem mu tuż nad głową.— Tobie gorzej? — krzyknął.— Właśnie że lepiej — odparłem.— Zaraz zobaczymy, jaki z ciebie nadzwyczajny bohater — mruknął.Zeszliśmy już ze sto metrów w głąb przepaści.Profesor zatrzymał się na półce skalnej szerokości około metra.Było tu miejsca na dwie osoby.Stanąłem tuż obok niego, on zaś wskazał ręką na podobną do tej naszej półkę znajdującą się po przeciwnej stronie, na przeciwległej ścianie.Od jednej do drugiej półki przewieszono linę dość grubą i mocno napiętą.— Tu masz skrót — powiedział.— Czterdzieści metrów na samych rękach.Odpowiada?Myślał, że zacznę jojczyć, ale pomylił się, bo mnie już było wszystko jedno.Czterdzieści metrów na samych rękach? Bardzo proszę.Tym bardziej że rzeczywiście minął mi pierwszy lęk wysokości.A poza tym uprzytomniłem sobie, że z pasa skafandra mogę wyjąć linkę z zaczepem, którą normalnie przypinam się do fotela rakiety.Będzie to znakomite zabezpieczenie.— Profesor pozwoli — powiedziałem uprzejmie — że pójdę przodem?— Zwariowałeś?— Jeszcze nie — uśmiechnąłem się.Wyciągnąłem z kieszeni pasa zaczep i zahaczyłem go o linę.Potem zsunąłem się z półki i zacząłem posuwać się na rękach, z każdym ruchem zwinniej i szybciej.Tym razem niezbyt mnie interesowało, że mam pod nogami około siedmiuset metrów przepaści.Byłem lekki i sprawny, znów czułem się znakomicie.— Bardzo ładnie, synku! — zawołał.On już także znajdował się na linie.Przesuwał się zgrabnymi, równomiernymi ruchami, był coraz bliżej mnie.— Uważaj teraz — mówił.— Najtrudniej dostać się na półkę.Tuż obok półki znajduje się lina i stopnie, ale w sporej odległości.Trzeba się trochę rozhuśtać i po prostu przerzucić się na tamtą drugą linę.A więc po kolei: odepnij zaczep od pasa, rozhuśtaj się i — hop!, na stopnie w skale.To już trochę mniej mi się podobało.Żeby odpiąć i schować zaczep, trzeba było zawisnąć na jednej ręce.A potem rozhuśtać się i skakać.„Trudno — pomyślałem — wybrałeś sobie tę drogę, to cierp!” Profesor to żelazny staruszek! Chodzi tędy raz w miesiącu „dla podtrzymania kondycji”.Kto to właściwie mógł być?Nie miałem jednak czasu na dłuższe rozmyślania.Wisiałem na lewej ręce, drugą odpinałem sprzączkę zaczepu z liny.Sprzączka jakby się nieco zacięła.Lewa ręka, na której wisiałem, zaczęła nieco cierpnąć.Szarpnąłem sprzączkę zaczepu trochę mocniej — puściła.Schowałem ją z powrotem do pasa.Znowu wisiałem na obu rękach i rozglądałem się za liną, na którą trzeba będzie się przerzucić.— No, jak tam? — spytał zatroskanym nieco głosem Profesor.— Już się robi! — zawołałem niby dziarsko.Dojrzałem wreszcie tę linę.Zwisała obok skalnej półki, gruba i lśniąca.I wszystko byłoby dobrze, gdyby można było po prostu dotknąć jej ręką.Niestety — brakło mi do niej dobre półtora metra, jeśli nie więcej.Profesor kazał się rozhuśtać i — hop! To by mogła być na pewno świetna rozrywka dla jakiegoś makaka albo szympansa.Ale dla mnie? Powiedziałem: już się robi.Trudno.Nie ma odwrotu.Zacząłem się rozhuśtywać [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • luska.pev.pl
  •