[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Również ona wyrażała niepewność.Nikt się nie odezwał.Nagle zerwał się wiatr, a jego podmuch uderzył Bena w twarz.Gdzieś z oddali doszedł ich łomot, przypominający grzmot błyskawicy.Ben starał się zachować zewnętrzne po-zory opanowania.Na horyzoncie widać już było rąbek sło-necznej tarczy.- Nikogo nie będę zmuszał, by stanął wraz ze mną przeciw Markowi - rzekł cicho.Poczuł, jak Questor położył mu dłoń na ramieniu, lecz n.e zwrócił na niego uwagi.Na polanie panowała cisza, w której coraz głośniej słychać było zbliżający się odgłos grzmotu.Srebrne promienie słońca rozświetliły powoli zacienione zakć -marki.Mieszkańcy krainy jezior cofnęli się głębiej w las.Rycerze z rumakami zaczynali zdradzać oznaki niepokoju.- Panie - rzekł Kallenbor, robiąc krok ku niemu.Spojrzenie jego ciemnych oczu było przejmujące.- Obietnice, jakie sobie daliśmy, nie mają znaczenia.Jeśli Mark cię pokona, zabije cię.Będzie tak, nawet jeślibyśmy się do ciebie przyłączyli.Nikt z nas - nawet lud krainy jezior - nie potrafi stawić czoła Markowi.Jest on potęgą, którą może pokonać jedynie największa moc magiczna.A mocy takiej nam brak.Ludzie nigdy jej nie posiadali, a mieszkańcy krainy jezior utracili ją już bardzo dawno temu.Jedynie Paladyn miał taką moc.Lecz Paladyn odszedł.Władca Rzek również postąpił o krok do przodu.Spojrzenia otaczających go stworzeń naznaczone były lękiem.Wiatr wył nisko, a odgłos gromu zaczynał trząść leśną ziemią.Polana nagle opustoszała.Ławy i oparcia stały równo niczym rzędy nagrobków.- Setki lat temu dobra moc magiczna przegnała demony z Landover, panie.Utrzymywała je z dala od tej krainy.Tali-zmanem tej mocy jest Paladyn.Nikt nie da rady Żelaznemu Markowi bez pomocy Paladyna.Przykro mi panie, lecz ta walka jest twoją walką.Odwrócił się i oddalił od podestu.Za nim pospiesznie podążyła jego rodzina.- Niechaj moc będzie z tobą, królu-marionetko - mruknąłKallendbor i również odszedł.Za nim, bez słowa, ze szczę-kiem zbroi i oręża, poszli pozostali lordowie z Greensward.Ben stał samotnie na skraju podestu i przez chwilę patrzał, jak odchodzą.Bezradnie pokręcił głową.Ale przecież i tak nie oczekiwał, by zechcieli mu pomóc.Odgłos gromu zatrząsł całym podestem, tocząc się po ziemi z przeciągłym dudnieniem.Słabe, srebrne promyki wschodzącego słońca zniknęły w nagłym natłoku ciemności.- Uciekaj, panie! - wołał Questor.Jego szaty łopotały szaleńczo na wietrze.Pokazała się również Willow, Abernathy i koboldy.Otoczyli go kręgiem, trzymając się mocno za ręce.Bunion i Parsnip wściekle syczeli.Ciemności gęstniały.- Odejdźcie! Odejdźcie stąd wszyscy! - krzyknął Ben.-Zejdźcie z podestu!- Nie, panie! - wrzasnął Questor w odpowiedzi, kręcąc rozpaczliwie głową.Nikt nie chciał odejść.Ben starał się za wszelką cenę od nich uwolnić.Wiatr wył dziko.- Powiedziałem - odejdźcie stąd, do licha! Trzymajcie się ode mnie z dala!Pierwszy usłuchał Abernathy.Koboldy stały, szczerząc swe długie zęby na wiatr i ciemności.Wahały się.Ben chwyciłWillow i mocno pchnął ją w ich objęcia, pozbywając się w ten sposób całej trójki.Odeszli.Willow patrzała na niego z przerażeniem.Pozostał Questor.- Mogę ci pomóc, panie! Mam już władzę nad mocami magii i.!Ben chwycił go za barki i obrócił, walcząc z wściekłymi uderzeniami wiatru podziemnego świata.- Nie, Questorze! Tym razem nie pozostanie przy mnie nikt! Natychmiast zejdź z podestu!Pchnął maga o kilka metrów przed siebie.Questor obejrzał się na chwilę, lecz widząc determinację w oczach Bena, ruszył dalej.Ben pozostał sam.Władcy Greensward i ich rycerze, Wład-ca Rzek i jego rodzina stali gdzieś w mrokach lasu, kryjąc twarze przed chłoszczącym wiatrem.Questor i pozostali towarzysze Bena przycupnęli przy podeście.Wicher darł flagi na strzępy.Przerażające dudnienie niosło się coraz głośniej po polanie.Ben trząsł się ze strachu.Niezłe efekty specjalne - pomy-ślał.Na przeciwległym końcu polany mgły zawirowały, rozdzielając przycupniętych w ciemnościach ludzi i stworzenia z krainy jezior.Powietrze rozdarł potężny łomot i huk.Z ciemności wyłoniły się nagle demony: stado mrocznych, dziwacznych i przerażających stworzeń.Piekielne rumaki parskały, drąc pazurami ziemię.Zbroje i oręż dzwoniły i grzechotały niczym kości.Ich gromada rozlewała się na polanie jak czarna plama na tle słabego światła poranka.Parły ku podestowi, tratując ławy i klęczniki.Grzmot i wichura nagle ucichły.Ciszę wypełnił odgłos cięż-kich oddechów i parskania.Demony zajęły niemal całą powierzchnię Serca.Ben Holiday i grupka jego towarzyszy znaleźli się na wyspie pośród morza mrocznych, piekielnych stworzeń.Po chwili szyki demonów rozstąpiły się i w utworzonym przejściu pojawiło się olbrzymie uskrzydlone stworzenie: pól wąż, pół wilk, wiozący na swym grzbiecie zakutego w zbroję rycerza-marę.Ben wziął głęboki oddech i wyprostował się odważnie.Żelazny Mark nadciągał, by go zabić.MEDALIONBył to najbardziej przerażający moment w życiu Bena Holidaya.Żelazny Mark zbliżał się powoli na swym wilku-wężu po-śród szeregów demonów.Jego zbroja była pogięta i zniszczona, lecz lśniła złowieszczo w półmroku.Na licznych zaczepach wisiała broń: miecze, maczugi, topory i z pół tuzina innych jej rodzajów.Na plecach i ramionach zbroi jeżyły się linie kolców.Hełm z trupią czaszką miał opuszczoną przyłbicę, lecz przez szczeliny było widać błyskające purpurą oczy.Było jeszcze coś, na co Ben do tej chwili nie zwrócił uwagi.Mark mierzył przynajmniej dwa i pół metra wzrostu.Byłolbrzymi.Diaboliczny rumak wzniósł pokrytą łuską i kolcami gło-wę i rozwarł wielką paszczę, obnażając zęby.Jego syk brzmiałjak odgłos pary wypuszczanej z jakiegoś zbiornika, w którym była nagromadzona pod ogromnym ciśnieniem.Wężowy ję-zyk lizał powietrze poranka.Wokół słychać było charczące oddechy demonów.Ben stał jak sparaliżowany.Nie raz był już przerażony niebezpieczeństwami, które spotykały go tutaj, w Landover.Nigdy jednak aż do tego stopnia.Myślał, że będzie mógł stanąć do tej walki jako równorzędny przeciwnik.Nic z tego! Mark szedł, by go zabić, a Ben nie miał nawet bladego pojęcia, jak go powstrzymać.Strach wziął go w niewolę.Był niczym ofia-ra zapędzona przez najbardziej zajadłego drapieżnika w kozi róg.Jeśli mógłby drgnąć, ruszyć się z miejsca, natychmiast rzuciłby się do ucieczki.Lecz nie mógł.Mógł jedynie stać i obserwować zbliżającego się ku niemu demona, czekając swej nieuchronnej zagłady.Z największym wysiłkiem zdobył się, by sięgnąć pod tunikę i chwycić mocno medalion.Wyrzeźbiony na jego powierzchni wizerunek zamku na wyspie i rycerza na tle wschodzącego słońca odbił się na jego dłoni.Medalion był jego jedyną nadzieją i Ben ściskał go z desperacją tonącego, trzymającego się liny ratunkowej.Pomóż mi! - modlił się w duchu.Demony wydały szorstki syk oczekiwania.Mark przyha-mował swego wierzchowca i podniósł przyłbicę hełmu.Wzniósł głowę, rozglądając się.Jeszcze nie jest za późno! Mogę jeszcze uciec! - krzyczałBen w ciszy swych myśli [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • luska.pev.pl
  •