[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.– Nie zrozumiałeś ani słowa z tego, co ci powiedziałam, prawda? – wyszeptała.– Nie zrozumiałeś mnie, kiedy mówiłam ci, że muszę odzyskać swą dumę i honor?– Kocham cię, Storm.Zawsze cię kochałem.– Ale ożeniłeś się z kimś innym, Mark.– To nic nie ma do rzeczy – przekonywał proszącym tonem.– Właśnie że ma – Storm pokręciła przecząco głową.– I ty wiesz, że ma.– Odejdę od Marion.– Rozwód, Marku?– Tak – był zdesperowany.– Poproszę ją o rozwód.– I wtedy będziemy oboje mieli powody, by być z siebie dumni.To będzie cudowna metoda na moje pogodzenie się z ojcem.Pomyśl sobie tylko, jaki dumny będzie z nas.Jego córka i syn, którego mu zawsze brakowało, bo tak właśnie cię traktuje – są oboje rozwiedzeni.Pomyśl o małym Johnie.Czy będzie nosił głowę uniesioną wysoko? Wreszcie pomyśl o nas.Jak szlachetne życie zbudujemy sobie na rozpaczy dziewczyny, która była twoją żoną? – Patrzyła mu prosto w oczy.Stwierdził, że jej poczucie dumy jest ze stali, a upór z żelaza.Mark ubrał się po cichu w ciemnościach, a kiedy był już gotów, odnalazł po omacku drogę do kołyski i ucałował swego syna.Dziecko zakwiliło cicho przez sen, pachniało ciepło i mlecznie jak nowo narodzony kociak.Kiedy nachylił się nad Storm, sądził, że śpi.Leżała wyciągnięta sztywno z twarzą wtuloną w poduszkę, chcąc stłumić cichy wstrząsający nią szloch.Nie odwróciła twarzy, a on ucałował jej włosy i szyję, potem wyprostował się i wyszedł w ciemność.Motor odpalił przy pierwszym kopnięciu i wytoczył go na ścieżkę.Storm leżała w ciemnościach i wsłuchiwała się w warkot motocykla oddalającego się w nocy.Została sama z samotnym, posępnym szumem fal i rechotem drzewnych żab za oknem.Mark siedział na rzeźbionym drewnianym stołku przed chatą Pungushe, skąpany w słońcu.Zadał pytanie, które chodziło mu po głowie od ich pierwszego spotkania.– Pungushe, opowiedz mi o dniu, w którym wyciągnąłeś Ngaga z powodzi.Zulus wzruszył ramionami.– Co tu jest do opowiadania? Znalazłem cię uwięzionego między gałęziami powalonego drzewa, na brzegu rzeki – gdybym miał rozum, odszedłbym stamtąd czym prędzej, bo wyglądałeś na martwego, Ngaga.Brązowa woda opływała twoją głowę.– Czy widziałeś, jak wpadałem do rzeki?Chwila milczenia, Pungushe niechętnie przyznawał się do braku wiedzy na jakiś temat.– Zdawało mi się, że oślepiła cię gorączka i wpadłeś do rzeki.– Nie widziałeś człowieka, którego zabiłem, ani tego, który strzelał do mnie z karabinu?Pungushe ukrył swe zdziwienie z godnością, ale musiał zaprzeczyć.– Chwilę przed tym, nim cię znalazłem, słyszałem cztery czy pięć strzałów gdzieś w dolinie.To musiałeś być ty i ten, który na ciebie polował, ale nie widziałem nikogo, a deszcz zmył wszystkie ślady do rana.Wody powodzi zabrały ze sobą martwego człowieka i najprawdopodobniej zjadły go krokodyle.Zamilkli i podali z rąk do rąk garnek z piwem.– Czy widziałeś człowieka, który strzelał do ciebie? – zapytał Pungushe.– Tak – odpowiedział Mark.– Ale mój wzrok był osłabiony przez gorączkę i jak sam wiesz, padało.Nie widziałem go wyraźnie.Hobday stał pod ścianą w holu, poza zasięgiem kłębowiska podnieconych ciał.Trwał tak niczym skała, niezłomny i twardy.Jego głowa była mocno osadzona na tęgim karku zapaśnika.Oczy miał zamglone, jakby potrafił na wzór dużych drapieżnych ptaków przysłonić je mrugającą membraną.Poruszał jedynie szczękami jednostajnym żującym ruchem i zgrzytał dużymi kwadratowymi zębami, aż mięśnie policzka uwypukliły się.Obserwował Dirka Courteneya przez zatłoczony hol w sposób, w jaki wierny mastiff [Stara rasa dużych dogów angielskich.] patrzy na swego pana.Dirk Courteney, wysoki i elegancki, ściskał dłoń wszystkim, którzy podchodzili do niego z wyrazami poparcia i życzeniami powodzenia.Jego spojrzenie, otwarte i spokojne, wciąż jednak podążało ku długim stołom, przy których liczono głosy.Były to duże, podparte na skrzyżowanych nogach stoły, które wysłużyły się podczas wielu świąt kościelnych i na równie wielu weselach.Teraz siedzieli za nimi członkowie komisji, a przez drzwi frontowe wniesiono właśnie ostatnią urnę wyborczą, dowiezioną z jednego z odleglejszych okręgów.Rozciągnięty kształt okręgu wyborczego Ladyburg sprawił, że niektóre z urn musiały przebyć drogę ponad stu dwudziestu kilometrów.Mimo że głosowanie zakończyło się poprzedniego wieczoru, minęło prawie południe, a nadal nie ogłoszono wyników.Mark szedł wolno w kierunku miejsca, gdzie siedział generał Sean Courteney, przepychając się łagodnie wzdłuż lin odgradzających stoły, za którymi pracowała komisja.Mark i Marion przyjechali z Bramy Chaki trzy dni wcześniej specjalnie po to, by wziąć udział w wyborach.Pomocników nigdy nie było zbyt wielu i Marion spędziła większość czasu w domu, przygotowując kanapki i podając kawę wraz z dwudziestoma innymi kobietami pod czujnym okiem Ruth Courteney.Mark objeżdżał wiejski okręg wyborczy razem z innymi organizatorami z partii.Zupełnie jak dziennikarze wyszukiwali opornych wyborców i zawozili ich do wyznaczonych na tę okazję lokali.Była to ciężka praca i niewielu z nich spało tej nocy.Tańce i barbeque [Zabawa ogrodowa połączona z pieczeniem mięsa.] trwały do czwartej nad ranem – a potem już tylko napięcie towarzyszące oczekiwaniom na ogłoszenie wyników powstrzymywało ich przed zaśnięciem.Dla Marka miało to szczególne znaczenie.Był teraz absolutnie pewien, że jeśli Dirk Courteney zostanie członkiem parlamentu z Ladyburga, jego marzenia dotyczące Bramy Chaki zostaną pogrzebane raz na zawsze.Ich nadzieje wzrastały i opadały wraz z przybywaniem w ciągu dnia kolejnych wyborców.Chwilami wydawało im się, że strona, po której siedzieli członkowie komitetu wyborczego Dirka Courteneya tuż pod jego wielkimi plakatami, jest wręcz zatłoczona przez wyborców, podczas gdy strona zajmowana przez komitet Seana Courteneya jest wyludniona.W którymś momencie Peter Botes, szwagier Marion, wyjął fajkę z ust i uśmiechnął się złośliwie do stojącego na drugim końcu auli Marka.Stał się entuzjastycznym zwolennikiem Dirka Courteneya i jego sytuacja materialna uległa widocznej zmianie w ciągu ostatnich paru miesięcy.Utworzył kilka własnych biur na ostatnim piętrze Banku Rolniczego Ladyburga, jeździł nowiutkim packardem i przeprowadził się z bungalowu do olbrzymiego, stojącego na trzech akrach ogrodu i sadów domu, w którym to uparł się, by gościć Marka i Marion na kolacji poprzedniego wieczoru.– Gwiazda wieczorna zachodzi, a gwiazda poranna wschodzi, mój drogi Marku.Mądry człowiek powinien wyczuć ten moment – prawił kazanie krojąc pieczeń [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • luska.pev.pl
  •