[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Używałem wówczas Ura zamiast poduszki.Spaliśmy oczywiście na „niedźwiedzich” futrach i nakrywaliśmy się futrem „niedźwiedzim”, czyli serdakami zakopiańskimi, jak mówiono w domu.Ur do największych swych przyjemności zaliczał zjeżdżanie ze mną na saneczkach.Miałem duże i bardzo mocne sanki, żelazne, długie na półtora metra, z szeroką deską.Wytrzymywały najbardziej karkołomną jazdę, w której obaj gustowaliśmy, wdrapując się na najwyższe w Wilnie pagórki, by zjeżdżać szybko i długo.Ciągnął sanki bez mojej pomocy wymijając innych.Siadaliśmy razem.On przede mną.Wtulał się we mnie mocno, by nie wypaść i.dobrze, że mama nigdy tego nie widziała.Obaj byliśmy zachwyceni szybkim zjazdem.Rozumiał, kiedy była ostatnia jazda przed powrotem do domu, ale zawsze namawiał, żeby jeszcze raz zjechać i pomimo że nie zjeżdżaliśmy - okazywał zadowolenie z tego, co było.Podobnie nieprzytomny był na punkcie jazdy dorożką, a nawet tramwajem lub pociągiem.Musiał koniecznie patrzeć w pojazdach przez okno.Jeśli przypadkiem zatrzymaliśmy się na postoju dorożek, natychmiast wsiadał i dawał do zrozumienia, że chce jechać.W domu mieliśmy kota.Uważałem go w czasie zabaw za jaguara.Z Urem polowaliśmy na niego często.Po wielu strzałach z łuku, gdy już w ostatnim pokoju bez możności ucieczki „jaguar” poddawał się, Ur chwytał go za głowę i wlókł na biwak, na którym odpoczywaliśmy po wielkim polowaniu.Tutaj „jaguar” ożywał i posilał się razem z nami.Przychodził też do nas sypiać w „wigwamie”.Ura uważał chyba za matkę, bo gdy był malutki, Ur pielęgnował go i nosił stylem kotki - za głowę - po całym domu, żeby się nie nudził.Ur bardzo lubił bawić się w chowanego.Chował się w pokoju ojczyma pod fotelem, ale wystawał spod niego cały ogon.Ja naturalnie tego ogona nigdy nie widziałem i szukając, głośno powtarzałem: - Gdzie on może być? - Ur, słysząc to, uderzał ogonem po podłodze.Po kilku minutach udawało mi się go znaleźć.Wychodził z pokoju, a ja się chowałem.I on wiedział, gdzie się schowałem, ale mimo to szukał mnie jakiś czas i nagle oznajmiał, że mnie znalazł.Według mnie wszystko rozumiał, nawet co oznaczały te pałki w DNIEWNIKIE - a teraz go nie było.Trzeciego dnia około godziny piątej po południu mama była w poczekalni i usiłowała mnie pocieszać.Ktoś zadzwonił.Mama otworzyła drzwi.Posłyszałem rozmowę.Przybysz był mężczyzną.Mama mówiła do niego PAŁKOWNIK.Pułkownik po upewnieniu się, że mama jest właścicielką mieszkania, powiedział:- Kak wy śmieli mojej sobakie nacepit' swój adries!Nie potrafiłbym powiedzieć, co poczułem po usłyszeniu tych słów.Mama odpowiedziała, że ten pies od szczeniaka należy do jej syna.Syn dwa dni nie był już w gimnazjum, nie je, a tylko płacze.Może pułkownik zechce go zobaczyć.Pułkownik obejrzał mnie „konającego” i spytał:- Pojediesz so mnoj!W jaki sposób udało się mamie nałożyć na mnie palto i czapkę, nie wiem.Był duży mróz i wspaniała sanna.Po chwili saniami gnaliśmy co koń wyskoczy aż na ulicę Botaniczną.Kiedyś mieszkałem z mamą przy tej ulicy.Wyskoczyliśmy z sanek.Prawie nieprzytomny biegłem po schodach za pułkownikiem na drugie piętro, aż wpadliśmy do pokoju, gdzie na dywanie leżał mój Ur.Bez ducha padłem na podłogę koło niego.Nie wiem, co się działo.Płakaliśmy, całowaliśmy się, prawdopodobnie obaj wyliśmy.Po jakimś czasie usłyszałem głośny płacz pułkownikowej przyglądającej się naszemu spotkaniu.Z załamanymi rękami powtarzała:- Boże, czto my nadiełali!Pułkownik uspokajał żonę:- Ja siej czas otwiezu ich domoj! Nu, uspokojsia, Wieroczka! Nu, nie płacz!I rzeczywiście, po wycałowaniu mnie przez pułkownikową zeszliśmy we trójkę do sanek.Zamiast jechać do domu, pędziliśmy „Gieorgijewskim Prospiektom” do „Zielonego Sztrałla” [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • luska.pev.pl
  •