[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.-O Boże! - westchnęła Marianna.- Dlaczego mnie tak przestraszyłeś?-Przepraszam cię - powiedział Józef cicho - bardzo cię przepraszam, poniosło mnie.Szybko zawrócił i ruszył, zanim przechodnie zdążyli otoczyć samochód, przejechał cztery kilometry wolno, z lewą ręką na kierownicy, prawą obejmując Mariannę, minął teren golfowy, na którym wysportowane kobiety, wysportowani mężczyźni kroczyli ku szesnastemu, siedemnastemu, osiemnastemu dołkowi.-Przebacz mi, naprawdę już nigdy tego nie zrobię - powiedziałJózef.Skręcił z autostrady, jechali teraz wśród spokojnych pól, cichymi skrajami lasu.XYZ - te same znaki, które widywał na wyraźnych fotokopiach formatu pocztówkowego, którymi ojciec wieczorem bawił się jak kartami do gry.Projekt domu pod lasem dla wydawcy - XxX; rozbudowa gmachu towarzystwa „Societas” - YxY; dom nad rzeką dla nauczyciela - tylko Y; znaki między stopami świętego Jana i świętego Piotra.Jechał wolno drogą wśród pól, na których pękate buraki wyglądały już spod olbrzymich zielonych liści; rżyska, łąki, spoza nich widoczne już Kozackie Wzgórze.- Dlaczego mi nie chcesz powiedzieć? - spytała Marianna.-Dlatego, że sam tego jeszcze nie rozumiem, że jeszcze nie mogę w to uwierzyć.Może to tylko absurdalny sen; może będę ci mógł to później wytłumaczyć, a może nigdy.- Ale nie chcesz już zostać architektem?- Nie.- Czy dlatego pojechałeś prosto na tablicę?- Może dlatego.-Zawsze nienawidziłam ludzi, którzy nie wiedzą, co to są pieniądze - powiedziała Marianna.- Którzy w szalonym tempie pędzą prosto na tablice z napisem śmierć, którzy bez powodu straszą przechodniów na ich uczciwie zasłużonej przechadzce po pracy.-Ja miałem powód, żeby jechac z taką szybkością prosto na tablicę.Zwolnił tempo, zatrzymał się na piaszczystej drodze poniżej Kozackiego Wzgórza, zaparkował wóz pod zwisającymi gałęziami sosny.-Dlaczego stanąłeś tutaj? - spytała Marianna.-Chodź, przejdziemy się kawałek - odpowiedział.-Jest już późno - odparła.- Twój dziadek z pewnością przyjedzie pociągiem o wpół do piątej; to już za dziesięć minut.Józef wysiadł, poszedł parę kroków w górę, zasłonił ręką oczy i spojrzał w kierunku Denklingen.-Tak! - zawołał.- Widzę już pociąg nadjeżdżający z Doderingen, ten sam samowarek z czasów mego dzieciństwa i ta sama pora przyjazdu.Chodź, nic się nie stanie, jeśli poczekają na nas kwadrans.Wrócił do samochodu, pomógł jej wysiąść i pociągnął ją za sobą piaszczystą drogą w górę; usiedli na polance; Józef wskazał na równinę, przesuwał palcem za pociągiem wlokącym się wśród pól buraczanych, łąk i rżysk w kierunku Kisslingen.-Nie wiesz nawet - powiedział - jak dobrze znam wszystkie te wsie; jak często przyjeżdżaliśmy właśnie tym pociągiem; po śmierci matki mieszkaliśmy prawie stale w Stehlingen albo w Görlingen i chodziłem do szkoły w Kisslingen.Wieczorem wybiegaliśmy na pociąg, któiym dziadek wracał z miasta, na ten pociąg, który w tej chwili właśnie odjeżdża z Denklingen.I wiesz, dziwna rzecz, zawsze mi się zdawało, że jesteśmy ubodzy, dopóki mama żyła i babka była u nas, dostawaliśmy do jedzenia mniej niż znajome dzieci i nigdy nie wolno mi było nosić porządnego ubrania, tylko przerobione ze starych.Musieliśmy patrzeć, jak babka darowuje nowe rzeczy obcym ludziom, rozdaje chleb, masło i miód, które przysłano z klasztoru i z majątków.My jedliśmy tylko sztuczny miód.-Nigdy nie nienawidziłeś babki?-Nie i sam nie wiem, dlaczego jej nie nienawidziłem za te bezsensowne dziwactwa; może dlatego, że dziadek zabierał nas do pracowni i w tajemnicy dawał nam smakołyki; zabierał nas także do kawiarni Kronera i pozwalał nam się opychać do woli.Zawsze mówił: „To, co robią wasza matka i babka, to wielka, bardzo wielka rzecz - ale nie wiem, czy wy nie jesteście za mali do takich wielkich rzeczy”.-Naprawdę tak mówił?-Tak! - Józef roześmiał się.- Kiedy mama umarła, a babkę wywieziono, zostaliśmy sami z dziadkiem i mieliśmy dość jedzenia.Przez ostatnie lata wojny byliśmy prawie cały czas w Stehlingen.Słyszałem, jak pewnej nocy wysadzono w powietrze opactwo; siedzieliśmy w kuchni w Stehlingen, a chłopi z sąsiedztwa przeklinali niemieckiego generała, który wydał rozkaz zburzenia opactwa i mruczeli sami do siebie: po-co-po- -co-po-co.W parę dni później odwiedził nas ojciec; przyjechał amerykańskim samochodem w towarzystwie amerykańskiego oficera i pozwolono mu zostać z nami trzy godziny.Przywiózł nam czekoladę, a my lękaliśmy się tej lepkiej ciemnobrązowej rzeczy, której jeszcze nigdy nie jedliśmy.Skosztowaliśmy jej dopiero wtedy, kiedy pani Kloschgrabe, żona administratora, zjadła kawałek.Ojciec dał pani Kloschgrabe paczkę kawy, a ona powiedziała: „Może pan się nie obawiać, panie doktorze, pilnujemy dzieci jak naszych własnych”.I mówiła jeszcze: „Czy to nie hańba, żeby przed samym końcem wysadzać w powietrze opactwo!”, a jej mąż powiedział: „Tak, to prawdziwa hańba, ale może taka była wola boska”, a ona na to: „Są i tacy, którzy słuchają woli diabła”.Ojciec roześmiał się i amerykański oficer śmiał się także.Ojciec był dla nas bardzo serdeczny i kiedy musiał się z nami pożegnać, zobaczyłem go po raz pierwszy płaczącego.W ogóle nie myślałem, że umie płakać.Byłzawsze spokojny i nie okazywał żadnych uczuć; nawet kiedy kończył się jego urlop i odprowadzaliśmy go na dworzec, nigdy nie płakał; wszyscy płakali, mama, babka, dziadek i my, ale on nie.- Patrz - powiedział nagle wskazując pióropusz dymu - właśnie przyjechali do Kisslingen.-Teraz dziadek pójdzie do klasztoru i dowie się o tym, co właściwie powinieneś był mu sam powiedzieć.Starłem kredowe znaki między stopami świętego Jana i świętego Piotra i małe x w piwnicy schroniska dla pielgrzymów.Nie odszuka ich, nie znajdzie, ode mnie się o nich nie dowie.-Trzy dni - opowiadał - front przebiegał między Denklingen a miastem i wieczorami modliliśmy się z panią Kloschgrabe o życie dziadka.Wreszcie któregoś wieczora przyjechał z miasta, byłblady i smutny, jakim go nigdy jeszcze nie widziałem, obchodził z nami ruiny opactwa i szeptał to samo, co mówili chłopi, to samo co szeptała babka w schronie przeciwlotniczym: po-co-po-co-po-co.-Był na pewno szczęśliwy, że pomagasz przy odbudowie opactwa.-Tak - powiedział Józef - ale muszę go tego szczęścia pozbawić.Nie pytaj dlaczego, ale muszę.Pocałował Mariannę, odgarnął jej włosy za uszy, rozcapierzonymi palcami wyczesywał sosnowe igły i ziarnka piasku [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • luska.pev.pl
  •