[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Reszta natomiast była brudna, skudlona i tkwiło w niej co niemiara suchych liści, kawałków kory i różnych badyli.Z jego umysłem też było już całkiem fatalnie – słowa tak mu się myliły, że nie umiał sklecić z nich niczego sensownego.Z tego bełkotu wynikało tylko tyle, że jestem „niedobra” i on „nie chce”.„Nie chciał” zapewne mojego towarzystwa.Dałabym mu spokój, gdyby nie ten biedny chłopak, zapędzony do dziury.Postraszyłam trochę staruszka i parę razy go skubnęłam zębami.Nie spodziewałam się dużego oporu, ale mimo wycieńczenia nadal znalazł w sobie sporo energii.Oczywiście wygrałam, lecz kilka razy zdołał mnie dotkliwie ugryźć.Eril był bezpieczny.A ja, skoro już miałam swoje dawne ciało, postanowiłam skorzystać z okazji i porządnie się najeść świeżego czerwonego mięsa.Najchętniej z tuczonego ziemnymi bulwami knura albo dwóch.***Rety! No, nie.Myślałem, że żywot najemnika jest urozmaicony, ale teraz widzę, że bytowałem sobie do tej pory nudno i niemrawo jak rzepa zakopana w ziemi.Kiedy tylko szary smok odleciał, natychmiast postanowiłem się stąd wynosić.Niech demony porwą smoczy łeb, Gryzmoła z Raveln i cały ten zakład! Byłem za młody, żeby dać się zjeść w jakimś zapadłym kącie królestwa.Ulżyłem pęcherzowi, a potem ruszyłem z kopyta – szukać wyjścia z wąwozu.Po dwóch zakrętach jar kończył się w miarę łagodnym osypiskiem.Zatrzymałem się jak wryty.Kompletnym przypadkiem znalazłem się w samym środku smoczego skarbca.Zwykle wyobrażamy sobie, że smoki śpią na stosach kosztowności.Tu można było mówić raczej o stosikach, i to wielu.Gdzieniegdzie na płaskich kamieniach pieczołowicie poukładano małe kupki lśniących metalicznie przedmiotów.Między głazami na sztorc poutykane były całe uschnięte drzewka, pozbawione liści, a na ich gałązkach tkwiły nanizane jakieś pierścionki, blaszki, paciorki.Tu i ówdzie migotały kawałki potłuczonych luster, leżały zmatowiałe fragmenty zbroi, tarcze.W pewnej chwili spostrzegłem nawet ów słynny lemiesz i omal nie ryknąłem wariackim śmiechem.Wokoło panowała śmiertelna cisza, ani ptak nie zapiszczał w lesie na górze.Właściciela chyba nie było w pobliżu.Pewnie lizał gdzieś rany.Skróciłem pas o dwie dziurki i zacząłem ładować za kubrak wszystko, co mi wpadło w ręce.Przypuszczałem, że smoki niechętnie porzucają swoje skarbce.Tamten mógł wrócić w każdej chwili.Leciałem potem świńskim truchtem, obładowany jak muł, i o mało nie ukręciłem sobie szyi, rozglądając się na wszystkie strony, czy nie zobaczę gdzieś latającego „psa” wielkości stodoły.Miejsce naszego popasu wydało mi się krainą marzeń.Drzewa, pod którymi można się ukryć, przyjaźnie prychający Kasztan.Trawa, na którą można paść.Padłem więc i czekałem, aż serce zlezie mi z gardła do miejsca, gdzie powinno się normalnie znajdować.Leżałem jeszcze, gdy zjawiła się Oura.Była okropnie rozczochrana i ponura jak deszczowa noc.– No i co?– Nie zeżarł mnie, jak widać – wykrztusiłem.Oura spojrzała na mój wypchany kaftan.– Przyniosłeś coś.Wysypałem to „coś” na derkę.Pierwsze, co mi wpadło w oczy, to miedziana zapinka, nieco pozieleniała.Potem szły w kolejności: dwa kawałki łańcucha (jeden srebrny, drugi zardzewiały), duży szklany paciorek, kość (chyba nie ludzka?), spory okruch kwarcu, ostrze noża.Moje brzemię składało się, niestety, głównie z nic niewartej miedzi i szkiełek.Roześmiałem się gorzko.Zupełnie jakbym ryzykował życie dla obrabowania gniazda sroki! Rozgarnąłem niedbale te rupiecie, a wtedy błysnęło czyste światełko.Błogość zalała mi duszę.Wziąłem znaleziony klejnocik z uszanowaniem należnym chyba tylko relikwii.To był pierścień.Masywne złoto ze szmaragdem wielkości i kształtu ziarnka grochu.Ale to nie koniec niespodzianek.Chwilę później wyciągnąłem bliźniaczy pierścień, tyle że z perłą.Grzebałem w tym złomie z rosnącym zapałem.Smoczysko nie znało rzeczywistej wartości przedmiotów i po prostu zbierało wszystko co błyszczące, ale w tym śmietniku znalazły się także prawdziwe klejnoty.Co chwila odkładałem na bok coś nowego.Uszkodzony złoty naszyjnik z diamentem.Trochę złotych zapinek do płaszczy.Srebrne bransolety, kolczyki i brosze.Maleńki pucharek – bardzo brudny, ale chyba złoty; kamień w surowym stanie – prawdopodobnie krwawnik, parę oszlifowanych brył bursztynu jak pięści, sporo opali i granatów.Niespodzianie znalazłem coś białego, spiczastego, długiego jak dłoń.Obróciłem to bezmyślnie w rękach.Głowę miałem zajętą świeżo zdobytym majątkiem.– To jest ząb – odezwała się Oura.– Ząb?– No, ząb.Smoczy.No, no.Schowałem go starannie do kieszeni.Zawsze to kawałek smoka.Coś na pamiątkę i do pokazania dzieciom, o ile będę je miał.Wyszukałem jeszcze sporą garść złotych monet – na oko sprzed stulecia, bo na rewersie widniał profil króla Olgaresa – a na końcu głowicę miecza.Nadano jej kształt orlej łapy, a w jej pazurach tkwił wielki czerwony kamień.Nie ośmielałem się nawet marzyć, że mógłby to być rubin.Ta zgrabna kupka świecidełek była więcej warta niż wszystko, co posiadała moja rodzina.Wstyd powiedzieć, zwilgotniały mi oczy.Nie tylko spłacę dług, ale jeszcze sporo z tego zostanie.Już wyobrażałem sobie radość matki i ojca, kiedy zawiozę smoczy skarb do domu! Załata się dziury w dachach, opędzi najpilniejsze potrzeby, na stole częściej będzie mięso.Kupię matce nową suknię i płaszcz, a ojcu.– Schowaj to – burknęła szorstko Oura, wyrywając mnie z marzeń.– I chodź ze mną.Chcę ci coś pokazać.– Ale tu są dwa smoki! – zaprotestowałem, zawijając klejnoty w zapasową koszulę.– Lepiej, żebyśmy się stąd szybko wynieśli.– Rozmawiałam z nią, nic nam nie zrobi – odparła Oura i już szła między drzewa.– Z jaką „nią”? Z tym szarym smokiem? – dopytywałem się, goniąc tę nieznośną elfkę.– Ja go widziałem! To była „ona”?– Oczywiście że „ona”! Ale ty jesteś tępy!– Nie jestem tępy!– Jesteś.I do tego grubiański.Dostałeś złoto i nawet mi nie podziękowałeś.Miała rację.W końcu nikt inny, tylko ona mnie tu przywlokła.Wyraziłem więc swoją wdzięczność w wytwornych słowach, co jednak wypadło mało szykownie, bo Oura nie raczyła się zatrzymać.Gnała przed siebie, jakby ją wściekły pies gonił, i musiałem lecieć za nią z wywieszonym językiem.Zatrzymaliśmy się dopiero na skraju znajomego wąwozu.Dziewczyna w milczeniu wskazała palcem w dół.Na dnie parowu leżało nieruchome cielsko kolekcjonera.Widziałem już w życiu tyle trupów, że umiałem je rozpoznać na pierwszy rzut oka.Smok nie udawał ani też nie spał – był po prostu martwy.Martwy jak kamień.Przyszła mi do głowy głupia myśl, że mógłbym mu odciąć głowę i w ten sposób zaoszczędzić na spłacaniu jaśnie pana Gryzmoła.– Jeśli to zrobisz, złamię ci kark – warknęła Oura takim tonem, że ciarki mi przeszły po krzyżu.Jak się domyśliła, co mi się uroiło?– Wcale nie chcę.– mruknąłem.– Co mi przyjdzie z łba tego ścierwa? Tylko się zaśmiardnie w drodze.– On miał imię.Nazywał się.– powiedziała Oura surowo i wydała odgłos, jakby ryczący byk zakrztusił się w połowie smętnego „myyyyyy” [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • luska.pev.pl
  •