[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W tym momencie statek przechylił się mocniej niż zwykle.Całym ciałem uderzył o szot.Poczuł ostry ból i zobaczył zieleń nadbiegającej fali.Nie słyszał jak chief puka do drzwi i wchodzi bez zaproszenia, zajęty był szalejącym sztormem.Chief dotknął ręki i czoła, zamknął mu oczy.Znał jego tajemnicę i wiedział, że kiedyś tak się stanie.- I tak zostałem kapitanem - pomyślał ze smutkiem, złapał się uchwytu bulaja i przechylając się ze statkiem, długo, przenikliwie patrzył na rozszalałe morze.- Płyniemy po innych wodach, ale do jednego celu - szepnął i wrócił na mostek, aby dokonać zapisu w dzienniku okrętowym.Ostatni rejsWracali z półrocznego rejsu.Z burzliwych i ponurych wód pełnych mgły i lodów.Arktyka pluła na nich northeastem.Hieroglify fal otulały burty, lecz od tysięcy lat nikt nie starał się ich odczytać.Nieśmiały promyk słońca rozwiewał ołów chmur.Przez postrzępioną szczelinę wyrwała się świetlista strużka i nie sięgając wody zgasła.Zwiewne zasłony kapuśniaczku kołysały się na wietrze.Dziko i nieprzytulnie, jak w drugim dniu stworzenia świata.Starszy rybak zdał wachtę przy sterze i zszedł do mesy.Usiadł obok bosmana i kucharza, zwinne palce zatańczyły sambę.Uśmiechnął się do kogoś niewidocznego i zapalił.Poprzez dym papierosa spojrzał na bosmana.- Ostatni rejsik odwalamy, bosmanie.- Co komu do domu, jak chata nie jego - mruknął bosman i zagryzł wargi.- Żebym to ja był na twoim miejscu.Ech, pohulałbym, bracie.A tak! Zaczynasz czuć smak, to wyganiają cię, braciszku złoty, na morza.Na sto lat.I wszystko diabli biorą.- Zawsze stękasz - odezwał się kucharz patrząc w bulaj, daleko, za roztańczony horyzont.- A to sio, a to tamto.Brak tego i owego.Wszystkiego ci mało.- I tak ma być - odrzekł starszy rybak i zaświecił perłami zębów.- A co, głowę pod skrzydełko - spojrzał na bosmana.- Gdybym ja był na twoim miejscu - powtórzył i marzycielskie nuty rozkołysały słowa na podobieństwo fali - sprawiłbym sobie siedem garniturów, siedem bab i siedem wódeczności.Na każdy dzień wszystko nowe.Jak u Boga.Piłbym i rżnąłbym do samej duszy.Plótł jeszcze o babach, muzyce i łopacie, która tak czy inaczej odnajdzie i przyklepie.Kucharz nawykowo lizał lewy kciuk, pukał się w czoło i nie odchodził.Bosman nie słuchał.Brwi nastroszyły się, zmarszczki pogłębiły.Myśli szukały prostej drogi.Wszystko ginęło w zaułkach kończącego się rejsu.Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że to jego ostatni rejs.Morze gasło, umierał wiatr.Ale odejść nie miał dokąd.Na ziemi nikt nigdy na niego nie czekał.Nikt nie odnalazł go.W porcie szalał z nadmiaru czasu, pił na umór i brał dziewczyny na jedną noc, oddając im wszystko co posiadał.I znowu wracał na morze.Odprowadzały go na statek, a on całował je spieczonymi wargami i darł się na cały głos:- Jestem synem czarta! Byłem już w raju.Teraz popłynę dalej.Jest chyba inne nieb oprócz tego smutniaka!Dopłynął do dnia dzisiejszego i nie znale nieba.Poczuł gorzki smak w ustach.- Ech, kurwa - powiedział głośno i zgrzytnął zębami.- Co, co - kucharz popatrzył na bosmana niewidzącymi oczami i potrząsnął głową.- Jak to co - ozdabiając twarz uśmiechem rzekł starszy rybak - ziemia, bracie, dziewczyny.- Tak, ziemia - mruknął bosman i poszedł do siebie.Położył się w koi i zaczął dumać.Potem pił koniak, myślał i patrzył w bulaj do samego wieczora.Kiedy twarz okryła się spokojem, ukradkiem wyszedł na rufę.Wiatr uderzył go w twarz i otulił kapuśniaczkiem.Morze grzmiało i pękało z nadmiaru siły.Chusta ciemności opadała na świat.- Pogoda ekstra na taki rejs.Trudno wymarzyć lepszą - bosman pogroził niebu, przechylił się przez burtę i dał się nieść fali.RozbitekNie pamiętał kiedy i w jaki sposób został rozbitkiem.Wiedział tylko, że jest rybakiem i dlatego zmaga się ze sztormem.Ale miał już dosyć tej diabelskiej chwiejby.Czuł, że jeśli nie zajmie się czymkolwiek, oszaleje.Podniósł się i zjadł suchara, usadowił się przy otworze wyjściowym.- Niewesoło wygląda - mruknął i z nienawiścią patrzył na morze.Chlusnęło mu w twarz.Potrząsnął głową i przetarł oczy.- Gadzina - szepnął.Zawsze bał się samotności, szczególnie samotności na morzu.Spotkanie z nim sam na sam budziło przerażenie.Bez przerwy musiał czuwać, w każdej chwili stawało się inne.Inne, ale niezmiennie i niezwykle obce.Nie zdołał zbliżyć się do niego ani o cal, ale i przed nim nikt tego nie dokonał.Na początku było ich trzech, ale jeden wyskoczył za burtę jeszcze pierwszego dnia.Stary i chudy, z kościstą suchą twarzą, żółtą, bez zarostu.Oczy miał ciągle przymknięte i otwierał je tylko w wyjątkowej potrzebie.Do końca pozostał cichy i skryty.Skacząc w nadbiegającą falę mruknął coś pod nosem.Było to jego ostatnie słowo.Nie zrozumiał.Może dobrze, że tak się stało.Drugi zmarł w nocy z upływu krwi.Nie chciał się z nim rozstawać i nie zamknął mu powiek.Wyrzucił go trzeciego dnia.Nie miał balastu, aby obciążyć mu nogi, więc nie poszedł na dno od razu i przez pewien czas płynął obok tratwy.- Udław się tym trupem - powiedział wtedy na głos i z obrzydzeniem splunął.Został sam i to go wytrąciło z równowagi.Pienił się.Groził opuchniętymi rękami.W końcu wyczerpał się, padł na wznak i usnął.Sen miał głęboki i twardy, bez widziadeł.Po obudzeniu zdziwił się, że nie śniły mu się ryby.Był to odwieczny jego sen.Poczytał to za zły znak.Przypomniał sobie klątwy i przestraszył się.Niejednokrotnie w gorączce bluźnił, ale nigdy na morze.Unikał tego zawsze, a przestrzegał od dnia, kiedy wypadł za burtę, a sztormowa fala rzuciła go z powrotem na statek.Nie zauważono tego wydarzenia.Przez dwa dni nie mógł wykrztusić z siebie słowa.Kiedy sztorm ucichł, opowiedział o tym wypadku.Nikt mu nie uwierzył.Nawet kpili.On patrząc na morze zaczął odczuwać niepokój.Wiatr nie ucichł.Płynął setkami strumieni.Zimne kolory zawładnęły niebem.Niskie, białe i postrzępione na brzegach chmury pędziły na oślep i jeśli patrzyło się nieuważnie, myliło się je z grzywaczami.Wyższe chmury były szare i tworzyły szczelną i ruchomą kopułę.Słońce stało się żółtą plamą i jego jasność nie barwiła morza.Sztorm uciekał na southwest i za nim podążała tratwa.Fale doganiały ją, załamując się i zapadając.Wymykała się, spływając w białą kipiel i drżąc wspinała się na następny wał.Jedna z nich dosięgała burty i bryznęła do środka.Szybko poluzował dryfkotwę i wyczerpał wodę.Rozejrzał się, ale niebo i morze były nadal pustynią.Bez przerwy obserwował horyzont i marzył o śnie z ławicami ryb.Nie dostrzegł nic żywego, ani tego, ani następnego dnia.Czuł już zmęczenie.Od niewygodnego siedzenia cierpły nogi, a ręce zaczęły ropieć, i kiedy tratwa spływała w przechyle po zboczu fali, mdlały od wysiłku.Położył się i rozprostował nogi.Leżąc z zamkniętymi oczami, czuł bolesne pulsowanie pokaleczonych dłoni.Chwilami hol stawał się nieznośny.Starał się myśleć o czymś wesołym i bliskim, ale nawet najśmieszniejsze wydarzenia nie budziły radości.Przypomniał sobie, że w kieszeni bluzy roboczej nosił zawsze żyłkę z haczykiem [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • luska.pev.pl
  •