[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W miejscu, gdzie jeszcze wczoraj stał dwór, teraz dymiła smętnie kupa zgliszcz, po której snuły się jak widma dwie umorusane postacie.Świeczka przy łóżku! - przemknęło przez głowę Szaterhandowej.Konsekwencje jej nieodpowiedzialnych postępków zdawały się nie mieć końca.Sterczeli na środku drogi, zupełnie bezradni; alkohol parował błyskawicznie, wydając ich na pastwę ponurej rzeczywistości.Pani Szaterhand zmrużyła zdrowe oko i bacznie przyjrzała się dwójce brodzącej w popiołach: - To chyba Fil i Sonia.A gdzież, na Boga, markiz?- Ręce do góry! - rozległ się okrzyk spod ziemi i z rowu wynurzył się porucznik Dąb z jawnej policji.- Przegraliście tę grę, markizie - oświadczył, obmacując panią Szaterhand pobieżnie.- Nie zatrzymacie koła historii.Wasz ojciec mojego ojca batogami.- Mogłabynuco najwyżej być markizą.- rzekła pani Szaterhand z nutką rozmarzenia w głosie.Ignorancja obmacującego rozwścieczyła ją nagle: - Nie mogę przecież być markizem, będąc kobietą!- Kobietą! - prychnął porucznik i mrugnął do policjantów w rowie.- Pani nazwisko?- Rita Szaterhand.Cóż to za maniery, poruczniku? Złożę na pana skargę u przełożonych.Powinien pan chyba przedstawić się pierwszy?- Dąb - burknął Dąb i zerknął do notesu.- Rita Szaterhand spłonęła w pożarze.A tak przy okazji: co oznacza ten monogram? - wskazał lufą pistoletu na kieszonkę piżamy, na której zręczne paluszki Markizy I wyhaftowały monogram: TfAJ de S.- Piżama jest pożyczona.- Płeć też?- Płeć należy do mnie - rzekła Szaterhandowa z godnością.- Moja kobieca duma i wrodzone poczucie wstydu nie pozwalają mi się tu i teraz wylegitymować płcią.Proszę skonfrontować mnie z przyjaciółmi.- E! - zawołał porucznik do cieni brodzących wśród pogorzeliska.- Pozwólcie no tutaj.Cienie zbliżyły się nieśmiało.- Rypcium-pypcium - odezwał się nagle milczący dotąd Ignac i założył perukę.- Co? - zainteresował się porucznik.- Rypcium-pypcium - powtórzył Ignac.- Las.Czas.- Stul pysk, najmito - warknął policjant i zwrócił się do Soni i Fila: - Czy rozpoznajecie w tym osobniku markiza de Sadowskiego, wroga publicznego numer jeden?- Proszę nie sugerować odpowiedzi! - zaprotestowała pani Szaterhand.- To nie fair.- Nie wyrażać się! - ostrzegł Dąb.- No jak, rozpoznajecie?Przyjrzeli się jej uważnie i pokręcili przecząco głowami.- A widzi pan! - triumfowała Szaterhandowa.- No dobrze.Czy wobec tego rozpoznajecie zatrzymanego?- Nie - odrzekli zgodnym chórem.Pani Szaterhand poczuła się jak narzeczona, której partner rozmyślił się w obliczu księdza.Cały incydent wydał jej się nagle jakimś koszmarem.Zwątpiła we własną tożsamość.- Soniu! - zakrzyknęła wielkim głosem.- Jam to jest! Szaterhandowa!- Pani Szaterhandowa jest.była kobietą - rzekła Sonia cichutko i rozpłakała się.- Schludną - dodał Fil, patrząc z odrazą na jedwabne łachmany.- Brać go! - warknął Dąb.- Bąd nie ubiegnie nas tym razem.Dwóch policjantów błyskawicznie wykręciło pani Szaterhand ręce do tyłu.Szczęknęły kajdanki.Górny guzik od piżamy prysnął i potoczył się po ziemi.- A to co, do cholery? - zawołał porucznik.- Biust - poinformowała go chłodno pani Szaterhand.- Tam! - Dąb wskazywał palcem w stronę wsi.Zdawało się, że gradowa chmura zstąpiła na ziemię i sunie ku nim drogą.W nadciągającym burym tumanie błyskały kosy, widły i siekiery.Łapcie z łyka wybijały złowróżbny rytm.Na czoło biegnących wysuwał się raz po raz nauczyciel; żagiew w jego dłoni migotała krwawą czerwienią.Dąb pobladł.- Eee tego.Co to ja chciałem.Robi się późno.Jesteśmy bez śniadania.Wpadniemy tu jeszcze.Gwizdnął na palcach: zza biblioteki wynurzył się policyjny samochód.Trójka przedstawicieli prawa wskoczyła w biegu i po chwili gazik gnał na przełaj przez pola w stronę szosy.- Kluczyki! - wrzasnęła pani Szaterhand, ale samochód był za daleko, a chłopi za blisko.- Do rowu! - zawołała przytomnie.Nie zauważeni, a więc na razie bezpieczni, przyczaili się w rowie.Sonia ze szlochem schwyciła panią Szaterhand w objęcia.- Szukaliśmy szczątków.Byliśmy pewni, że pani spłonęła: pożar wybuchł w pani sypialni.Tylko to ocalało - pokazała Szaterhandowej jej ogniotrwałą torebkę.- Co z Donatem? Żyje? - dopytywała się pani Szaterhand.- Markiz zniknął.Nie wrócił wczoraj na noc.Szaterhandowa odetchnęła.Przewróciła się na plecy i podkurczywszy nogi, przełożyła skute ręce do przodu, po czym obmyła twarz wodą z rowu i założyła perukę.- Wycofamy się rowem do szosy, kiedy się to tro chę uspokoi.Tymczasem chłopi rozbiegli się po gospodarstwie markiza, plądrując stajnie, wozownię, psiarnię i kurnik.Biblioteka nie budziła na razie żadnego zainteresowania.Nauczyciel stał na środku podwórza i błyskając okularami, przyglądał się z rozczuleniem harcom swoich podopiecznych.Żagiew w jego dłoni skojarzyła się Soni nieprzyjemnie z kagankiem oświaty.Powolnym krokiem zbliżył się do wrót stodoły, spojrzał na zegarek i wyciągnął z zanadrza szkolny dzwonek.- Siekiery, do mnie!Masywne rygle ustąpiły pod ciosami toporów i pół setki chłopów zniknęło we wnętrzu biblioteki.Rozległ się brzęk tłuczonych lamp naftowych, po czym wieśniacy wysypali się na podwórze i ustawili w półkole.Pedagog zakręcił żagwią młynka i cisnął ją w czarną gardziel drewnianego kolosa.Płomienie buchnęły w górę, a potem błyskawicznie rozpierzchły się po labiryncie naftowych szlaków, docierając do najdalszych zakątków biblioteki.Białe smużki dymu poczęły wydobywać się przez szpary w ścianach i wkrótce także górą, przez strzechę, a cichy chrzęst stopniowo przerodził się w monotonny, głęboki pomruk ucztującej bestii.Wreszcie pojedynczy Płomień przebił się przez strop ku niebu i w powietrzu zawirowały miriady iskier.W mgnieniu oka cała strzecha stanęła w ogniu; szkarłatne jęzory wiły się w błazeńskim tańcu, rzucając rudy poblask na nieruchomy pułap gęstego dymu.Fil doznawał uczuć mieszanych.Był oto naocznym świadkiem triumfu sprawiedliwości dziejowej, odwetu ciemiężonych, z których krwawicy wyrosła ta biblioteka, inaczej jednak wyobrażał sobie los ksiąg, co zbłądziły pod strzechę.Westchnął głęboko - w tej samej chwili stodoła zawtórowała mu głuchym stęknięciem, nadpalone wiązania puściły i jedna ze ścian runęła z potwornym trzaskiem, odsłaniając trawione ogniem wnętrzności biblioteki.Owionął ich podmuch rozpalonego powietrza i swąd płonącej skóry.Jak zahipnotyzowani patrzyli na to niesamowite i urzekające zarazem theatrum infernalis.Ogień pożerał książki niczym jakiś fanatyczny maniak lektur, pochłaniał je po kolei, bez wyboru, wertując metodycznie, kartka po kartce.Treść, poziom, szata graficzna były mu obojętne.Płonęła jednocześnie materia - papierowe ciała, i idee - dusze książek, zaklęte w długich rzędach czarnych liter.Szły z dymem olśniewające prawdy i wytarte frazesy, myśli-klejnoty i tanie banały, zdania pełne pokory, bluźnierstwa i herezje, wspaniałe twory ludzkiego geniuszu i spotworniałe płody ludzkiego szaleństwa [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • luska.pev.pl
  •