[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Od tej chwili już nie będzie się starała wcielać w rolę duchessy Belmore.Nie podobała się jej osoba, w jaką zaczynała się przeistaczać.Postanowiła pozostać sobą, po prostu Joyous.Zerknęła na roześmianych służących.Dla wzmocnienia zaczerpnęła do płuc świeżego powietrza.Po kilku minutach klęczała na spulchnionej ziemi i ubrudzona po łokcie wysiewała pasternak.Po raz pierwszy od wielu dni śmiała się radośnie.Po dwóch godzinach wstała, żeby obejrzeć ogród.Na sporym kawałku ziemi paliki znaczyły równe ciemne grządki, z których już niedługo będzie można zebrać świeżą marchew, karpiele, rzepę, sałatę i inne jarzyny.Uśmiechnęła się.Pomiędzy magią i naturą istniało szczególne pokrewieństwo, bo obie miały cudowną moc przemiany rzeczy.Użyźniona torfem ziemia wydzielała niezwykły zapach, a słońce swym ciepłem pobudzało w niej rośliny do życia.Ciężka praca polepsza samopoczucie - uznała Joy, odgarniając zabłąkany kosmyk włosów ze spoconego policzka.Wkrótce ten wysiłek zaowocuje zbiorem świeżych warzyw.A gdyby roślinki okazały się wątłe, duchessa skłonna była użyć magii, żeby zyskać pewność, iż bujnie wyrosną.Wytarła ręce o pobrudzoną, zmiętą suknię i ruszyła w kierunku alejki.Gdy okrążała grządki tanecznym krokiem, kołysząc głową w rytm nuconej melodii, usłyszała skrzypienie rozklekotanego wozu.Ciągnęły go dwa wychudzone woły, a powoził starzec o nieprzystępnej twarzy, ubrany w strój rybaka.- To Belmore Park? - Zatrzymał się, spostrzegając Joy.Skinęła głową, znowu odgarniając z twarzy brudną ręką niesforny kosmyk.- Wiozę coś dla diuka Belmore.- Wskazał na tył wozu.- Dostawy są odbierane w drzwiach na tyłach pałacu - poinformowała z uśmiechem.- Ale nie ta.Ta jest bezpośrednio do niego.- Diuk wyjechał, ale ja jestem duchessa.- A ja Jego Królewską Mością, królem Jerzym - odparł zaczepnie, spoglądając na nią z ukosa.Joy zerknęła na poplamioną suknię i ubrudzone buty, na splątane i pobrudzone torfem włosy, które w nieładzie opadały na ramiona.Przy takim wyglądzie rzeczywiście nie mogła sobie rościć prawa do tytułu.Roześmiała się.- Nie mówiłam, że wyglądam jak duchessa.Pracowałam w ogrodzie.Proszę za mną.Woźnica szedł za nią po schodach, wciąż powątpiewając w jej tytuł duchessy.- Wasza Miłość.- Henson powitał ją ukłonem, otwierając drzwi.Zaskoczony staruszek prychnął i mamrotał coś pod nosem o dziwactwach szlachty, idąc za Joy do salonu, ale natychmiast jego czapka znalazła się w sękatych palcach.Joy jeszcze raz wytarła dłonie o suknię i usiadła.- Co przywiozłeś mojemu mężowi?Mężczyzna z otwartymi ustami rozglądał się po urządzonym z przepychem wnętrzu.Jego wzrok wędrował od złotej wazy do rombów szyb w wielkich oknach, a następnie do majestatycznego portretu nad kominkiem i malowidła na suficie.A więc nie ja jedyna - pomyślała Joy i odchrząknęła.Staruszek zaczął grzebać w kieszeniach płaszcza.W końcu podał jej zmiętą kopertę.- Tu jest napisane, że pan Rodney Kentham prosi, żeby po jego śmierci mój mąż zaopiekował się kimś, kto ma na imię Stephen - oświadczyła, nieco zaskoczona treścią listu.- Przed dwoma dniami zginął w wypadku.- Mąż wyjechał, ale mogę po niego posłać.Kto teraz zajmuje się Stephenem? - spytała po chwili.Była zaintrygowana, ale nie bardzo wiedziała, co robić.- On siedzi w wozie.Joy zerwała się z krzesła, przestraszona, że zostawili dziecko samo wśród połamanych mebli i innych rupieci.- Jak mogliśmy zostawić dziecko samo? - wypowiedziała swoje obawy i w pośpiechu podążyła do wozu.Poczuła ulgę na widok pomocnika rybaka.Wcześniej nie zwróciła uwagi na tego garbusa, który wyglądał na dwadzieścia kilka lat.Miał na głowie ceratowy kapelusz z wielkim rondem, a na piersiach rybacki fartuch.Pachniał morzem.Siedział pochylony na kulawym krześle, tuż przy dwóch zsuniętych skrzyniach, na których leżał połamany biegun od kołyski lub konia.Jego obecność znaczyła, że dziecko nie zostało samo.Joy wspięła się na palce i lustrowała zawartość wozu, przekonana, że chłopczyna jest nieprzytomny ze strachu.- Gdzie jest Stephen?Pomocnik rybaka milczał.Przekrzywił swoją dużą głowę i wpatrywał się w Joy wzrokiem tych wszystkich nieszczęśników, których umysł szwankował od urodzenia.Gdy napotkał jej spojrzenie, w jego oczach pojawił się strach dziecka.- Gdzie jest Stephen? - powtórzyła wolniej i spokojniej.Znowu nie odpowiedział.- Ten chłopczyna? - spytała raz jeszcze.- Wasza Miłość.- Rybak podszedł bliżej i wskazał dłonią na młodego mężczyznę.- To jest Stephen.Alec zjeżdżał ze zbocza, zastanawiając się po raz nie wiadomo który, jaka nie cierpiąca zwłoki sprawa czeka go w Belmore Park.Zmusił konia do galopu.Żona posłała po niego i był to wystarczający powód, żeby przyspieszyć tempo jazdy.Nie wiedział tylko, czy powinien pędzić na złamanie karku do domu, czy raczej się od niego oddalić.Napięcie diuka sięgało granicy wytrzymałości, bo wyobraźnia podsuwała mu obrazy wszelkich możliwych spustoszeń, jakich mogła dokonać magia Joy.Bez przerwy miał przed oczami tańczące posągi, lewicujące przedmioty, przestawione zegary, harapy i tamburyny.Jasna cholera, a jeśli kichnęła myśląc o czymś, co trudno sobie nawet wyobrazić? A jeśli przyprawiła kogoś o ropuszy rechot? A jeśli.Pot spływał mu po czole.Koń pędził co sił w nogach.Belmore przeklinał teraz tę chwilę słabości, która sprawiła, że po wydarzeniach ostatniej nocy w Londynie wymknął się na polowanie.W końcu nikomu nie uda się uciec od odpowiedzialności za własne czyny.Szybko zdał sobie sprawę z faktu, że - jako mąż czarownicy - nie jest w stanie zmienić swego losu, ponieważ nie potrafi przeciwdziałać magicznej mocy, dzięki której Joy może nad nim panować [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • luska.pev.pl
  •