[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W oddali ukazała się kolejna grupa, niosąca dziwne zawiniątko i wymachu-jąca nożami.Dowiedziałem się później, że byli to obrzezańcy niosący łuk mężczyzny, na którego cześć zorganizowano uroczystość, i śpiewający pieśni wykonywane podczas obrzędu obrzezania.Nagle rzuciła się na nich grupa wrzeszczących chłopców.Myślałem, że jestem świadkiem prawdziwej, spon-tanicznej bijatyki, ale sądząc po uciesze widzów, musiał to być element zamierzony.- Ci nie są obrzezani - wyjaśniła jakaś pomocna dusza.To tak zawsze.Nie mogłem się opanowali, by nie spytać: dlaczego? Człowiek spojrzał na mnie jak na wariata.- Przodkowie tak kazali.I odszedł.Coś działo się przy czaszkach, wycofałem się więc na tyły, podczas gdy Matthieu miał na oku walczących.Czaszki mężczyzn owijano wśród sporów, które nieuchronnie towarzyszą wszystkim grupowym działaniom Dowayów, w coś, co nawet ja potrafiłem rozpoznać jako ubranie dla kandydata do obrzezania.Czaszki kobiet sromotnie zepchnięto na bok i zapomniano o nich.Przegnano kobiety i dzieci.Męskie czaszki poszturchiwano, dmu-chając przy tym we flety, które widziałem pod dachem mojej kwatery.- Straszą umarłych obrzezaniem - wyjaśnił Zuuldibo zagadkowo.Jeden z mężczyzn podźwignął czaszki nad swoją głowę.Zaintonowano dziwną, przerażającą melodię, wspomaganą osobliwym brzmieniem gongów, bębnów i głębokim dźwiękiem fletów.Z zawiniątka wydobywano długie pasy materiałów grzebalnych, które podtrzymywali kołyszący się mężczyźni, tak że figura ta przypominała ogromnego pająka.Inni nakładali na siebie zakrwa-wione skóry zarżniętych na uroczystość zwierząt, opierali ich głowy na swoich głowach i ze strzępem surowego mięsa w zębach okrążali czaszki w osobliwym tańcu z przytupami, ukłonami i przechyłami w tył.Wszystko to było pełne smrodu, hałasu i ruchu.U wejścia do wsi tańczyły wdowy, przywołując zmarłych, których czaszki krążyły powoli wokół centralnego drzewa, póki nie zostały złożone przy bramie, gdzie spoczywały czerepy zaszlachtowanego bydła.Gospodarz uroczystości podskakiwał przy nich i wykrzykiwał:- To dzięki mnie ci mężczyźni zostali obrzezani.Gdyby nie biały człowiek, zabiłbym człowieka.Oczywiście potraktowałem to jako aluzję do mojej osoby, wyobrażając sobie, że unikano najrozmaitszych drastycznych wydarzeń ze względu na mnie.Moją pierwszą reakcją było rozczarowanie.Miałem ochotę krzyczeć: „Nie zwracajcie na mnie uwagi.Nie po to tu przyjechałem”.Później dowiedziałem się, iż w dawnych czasach rzeczywiście uśmiercano na taką uroczystość czło-wieka, a jego czaszkę rozbijano kamieniem na drobne kawałki.Dopiero rządy centralne - francuski, niemiecki i kameruński położyły kres tym praktykom.Kiedy impreza ograniczyła się jedynie do picia piwa i ogólnych tańców, postanowiliśmy wracać do Kongle.W drodze Zuuldibo zboczył z trasy i zaprowadził nas do odosobnionego domostwa na zboczu góry.W środku siedział Stary Człowiek z Kpan.Odbyliśmy zawiłe powitania.Przyciskał mnie do serca, trwał w uniesieniu, wzdychając, pojękując i cmokając niczym stara panna na widok ukochanego siostrzeńca.Znowu przygotowano ciepłe piwo, siedliśmy w kółku w zapadającym zmroku i rozmawialiśmy.Stary Człowiek przerywał nam od czasu do czasu w pół zdania, by wyrazić swą radość z mojej obecności.Rozumiał, że interesują mnie obyczaje Dowayów, a on żyje długo i wiele widział, może mi więc pomóc.Powinienem go wkrótce odwie-dzić.Przyśle po mnie.Teraz jest bardzo zajęty - spojrzał wymownie.Starałem się zrewanżować równie wymownym spojrzeniem.Byłem drugim białym czło-wiekiem, który odwiedził jego dolinę.- Tamten to Francuz czy Niemiec? - spytałem, starając się umieścić ową wizytę w czasie.- Nie, nie.Biały jak ty.Poczęstowałem zebranych orzeszkami koli, które miałem ze sobą, i ruszy-liśmy w drogę powrotną, lawirując ku głównemu traktowi wśród granitowych otoczaków i strug wody spływającej z gór.W dolinie zbierały się gęste mgły i zapowiadała się bardzo chłodna noc.Zanim dotarliśmy do samochodu, trzęśliśmy się już wszyscy z zimna i z lubością myśleliśmy o zaletach Kongle.W Afryce Zachodniej pogoda jest sprawą zdecydowanie lokalną.W jednym miejscu ulewa może być dwakroć obfitsza niż w innym, oddalonym raptem o kilka kilometrów.Noce w Kongle zawsze były o pięć stopni cieplejsze niż w tym krańcu kraju Dowayów, w którym się obecnie znajdowaliśmy, a po drugiej stronie gór było jeszcze cieplej.Ledwie samochód ukazał się naszym oczom, wiedzieliśmy, że wydarzyło się coś złego.Stał jakoś dziwnie przechylony.Podczas całego mojego pobytu w kraju Dowayów okradziono mnie jeden jedyny raz - w misji.Przywykłem więc, z dala od wpływów cywilizacji, niczego nie zamykać.Może więc ktoś zwolnił hamulec i go przepchnął?Zaraz wszystko się wyjaśniło.Zaparkowałem na skraju wąwozu, bo dalsza droga wiodła ku zniesionemu przez wodę mostkowi.Ulewny deszcz poprzedniego dnia zmiękczył podłoże w dostatecznym stopniu, by samochód rozkruszył je swym ciężarem.Zwisał teraz dwoma kołami jednego boku ponad dwudziestometrowym urwiskiem, zrównoważony tak idealnie, że kołysał się lekko pod dotykiem.W tej sytuacji potrzebowaliśmy wręcz zwierzęcej siły, a przecież wszyscy byli na uroczystości.Sami nic nie mogliśmy poradzić.Chwyciliśmy notatnik, aparat, magnetofon i ciężkim krokiem, przygnębieni, ruszyliśmy z powrotem.Mizerny koniec udanego dnia.Zuuldibo wprowadzał nas w stan jeszcze większego przygnębienia, powtarzając z uporem sformułowania typu: „Cierpienie ludzka rzecz”.Znał je zapewne od miejscowych muzułmanów, którzy czerpali taką pociechę ze swej religii.Zuuldibo dysponował niewyczerpanym zapasem podobnych powiedzonek.- Człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi - głosił, gdy pławiliśmy się w lodowatej rzece.- Nikt nie zna swojej przyszłości - perorował, wspinając się na czwo-rakach ku wsi [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • luska.pev.pl
  •