[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Doskonale wiedzieli, co się działo piętro wyżej; to dlatego patrzyli w górę jak psy, czekające co powie ich pan.Dżaff trzymał ich na smyczy.Czepiając się balustrady.Eve zeszła na parter; posuwała się coraz wolniej, gdyż zadyszka i zesztywniałe stawy coraz bardziej dawały jej się we znaki.Orkiestra przestała już grać, ale przy pianinie ktoś siedział; ten widok dodał jej otuchy.Zamiast tracić siły na głośne nawoływania ze schodów, wolała zejść na sam dół i porozmawiać z kimś twarzą w twarz.Drzwi wejściowe były otwarte.Na progu stała Rochelle.Właśnie żegnała się grupka sześciu osób: Merv Turner z żoną, Gilbert Kind z aktualną przyjaciółką i jakieś dwie kobiety, których nie znała.Kiedy Turner zobaczył nadchodzącą Eve, na jego spasionej twarzy odmalował się wstręt.Odwrócił się do Rochelle, skracając pożegnalną mówkę.-.takie smutne - usłyszała Eve -.ale bardzo wzruszające.Jesteśmy doprawdy bardzo wdzięczni, że zechciała pani podzielić się z nami tym uczuciem.- Chciałabym.zaczęła jego żona, ale przerwano jej, zanim wyrecytowała swoje własne banalne formułki.Turner, patrząc z ukosa na Eve, pociągnął ją za sobą na dwór.- Merv.- zaprotestowała jego wyraźnie zirytowana małżonka.- Nie mamy czasu! - odparł Turner.- Było cudownie, Rochelle.Pospiesz się.Gil.Samochody czekają.Nie możemy blokować innych, jedziemy.- Nie, poczekaj - zawołała przyjaciółka Gilberta.Cholera, Gilbert, on odjeżdża bez nas.- Proszę nam wybaczyć - powiedział Kind do Rochelle.- Chwileczkę - zawołała za nim Eve.- Gilbert, poczekaj!Wołała zbyt głośno, by mógł ją zignorować, chociaż - gdyby sądzić po minie Kinda, kiedy na nią spojrzał - wolałby takie właśnie wyjście.Ukrył swoje uczucia pod niezbyt promiennym uśmiechem i rozłożył ramiona - nie w geście powitania, ale zniecierpliwienia.Wciąż to samo, prawda? - zawołał.- Nigdy nie zdążamy sobie pogadać.Tak mi przykro.Eve.Innym razem.- Wziął dziewczynę pod ramię.- Zdzwonimy się, kochana, zgoda? - przesłał Eve pocałunek.- Cudownie wyglądasz! - rzucił i pospieszył za Turnerem.Obydwie kobiety poszły za nim; nie zadały sobie trudu, by pożegnać się z Rochelle.Rochelle chyba niezbyt to obeszło.Jeśli do tej pory zdrowy rozsądek nie podpowiedział Eve, że Rochelle była w zmowie z potworem na górze, to teraz miała na to dowód.Ledwie goście odeszli od drzwi, Rochelle tak wymownie spojrzała w górę, że nie można było się omylić; rozluźniła mięśnie i ciężko wsparła się o futrynę, jakby z trudem trzymała się na nogach."Ta mi na pewno nie pomoże" - pomyślała Eve i weszła do salonu.I tutaj jedynym oświetleniem były jaskrawe światła lunaparku, wpadające z zewnątrz.Było dostatecznie widno, by Eve zorientowała się, że w ciągu tych trzydziestu minut, które spędziła w przymusowym towarzystwie Lamara, przyjęcie prawie całkiem zamarło.Co najmniej połowa gości już odjechała, być może wyczuwając zmianę ogólnego nastroju, w miarę jak czające się na górze zło zatruwało coraz więcej ludzi.Kiedy dochodziła do drzwi, właśnie odjeżdżała następna grupa, kryjąc niepokój pod maską ożywienia i głośnych rozmów.Nie znała żadnej z tych osób, ale to nie było dla niej przeszkodą.Schwyciła za ramię jakiegoś młodego mężczyznę.- Musi mi pan pomóc - powiedziała.Znała jego twarz z wielkich tablic reklamowych, wystawionych wzdłużBulwaru Zachodzącego Słońca.Tym chłopcem był Rick Lobo.Był tak ładny, że w krótkim czasie został gwiazdą, chociaż sceny miłosne w jego wykonaniu mocno trąciły miłością lesbijską.O co chodzi? - zapytał.Tam na górze coś jest - powiedziała.- Złapało jednego z moich przyjaciół.Zaprodukował uśmiech i namiętne odęcie warg, tylko tyle umiał.Kiedy ta reakcja nie wywarła na Eve odpowiedniego wrażenia, wpatrzył się w nią tępo.- Niech pan idzie ze mną - poprosiła Eve.- Ona jest pijana - powiedział ktoś z grupy Lobo, nie dbając, czy Eve słyszy ten zarzut czy nie.Eve spojrzała na mówiącego.Cała paczka była bardzo młoda.Żadne nie miało więcej niż dwadzieścia pięć lat.I większość z nich - jak się domyślała - była dobrze wstawiona.Ale nietknięta przez dżaffa.- Nie jestem pijana - powiedziała Eve.- Proszę posłuchać.- No chodź.Rick - powiedziała jedna z dziewcząt.- Chce pani jechać z nami? - spytał Lobo.- Rick! - zawołała dziewczyna.- Nie, chcę, żeby pan poszedł ze mną na górę.Dziewczyna roześmiała się:- Pewnie, że pani chce.No chodź wreszcie, Ricky.- Muszę już iść.Przepraszam - powiedział Lobo.- Pani też powinna jechać.To przyjęcie jest do kitu.Tępota tego chłopca była jak gruby ceglany mur, ale Eve nie dawała za wygraną.- Niech mi pan wierzy, nie jestem pijana.Tam na górze dzieją się straszne rzeczy.- Popatrzyła na resztę paczki.Wy też to wyczuwacie - powiedziała, czując się jak Kasandra z przeceny; nie wiedziała jednak, jak to ująć inaczej.- Coś się tutaj dzieje.- Tak, tak - ucięła dziewczyna.- Dzieje się.Jedziemy.Ale coś ze słów Eve dotarło do Lobo.- Powinna pani jechać z nami.Tu się robi jakoś nieprzyjemnie.- Ona wcale nie chce odjeżdżać - zabrzmiał ze schodów czyjś głos.Z góry schodził Sam Sagansky.- Zajmę się nią, Ricky, bądź spokojny.Lobo wyraźnie się ucieszył, że zwolniono go z tego obowiązku.Puścił ramię Eve.- Pan Sagansky się panią zaopiekuje.- Nie.- nalegała Eve, ale cała paczka już szła do drzwi, gnana tym samym niepokojem, który odczuwała grupa Turnera.Eve patrzyła, jak Rochelle budzi się z odrętwienia, by wysłuchać podziękowań.Sam zablokował jej wszystkie próby dołączenia do wychodzących.Eve pozostało szukanie pomocy w salonie.Nie bardzo było w czym wybierać.Większość z pozostałych gości - było ich około trzydziestu - chyba sama potrzebowała pomocy; nie było mowy.by mogła pomóc Eve.Pianista serwował wiązankę rozmarzających melodii, przeznaczonych do tańca w ciemności; to właśnie robiły cztery wtulone w siebie pary, suwając w miejscu nogami.Wydawało się, że reszta obecnych tu osób jest albo pod wpływem narkotyków, albo alkoholu, albo w okowach odrętwienia, zesłanego przez dżaffa; niektórzy siedzieli, wielu leżało na sofach i fotelach, prawic nic wiedząc, gdzie się właściwie znajdują.Była w ich gronie dotknięta anoreksją Belinda Kristol; jej wychudzona osoba nie mogła stanowić żadnego oparcia w obliczu niebezpieczeństwa.Na sofie obok niej - równie wycieńczony - leżał syn agenta Buddy'ego Vance'a, złożywszy głowę na jej kolanach.Eve obejrzała się na drzwi.Za nią szedł Sagansky [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • luska.pev.pl
  •