[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ludzi widzę jak przez mgłę, bo zawsze są blisko, natomiast miejsca z racji samej odległości rysują się wyraźniej.Potrafię się zrazić do miejsca, jedynie dlatego że tamtejsze wzgórza mają niewłaściwy kształt -kształt wzgórz to rzecz bardzo, ale to bardzo ważna.Wzgórza w Devonshire wyglądają dokładnie tak, jak powinny.Wzgórza na Sycylii wręcz przeciwnie, toteż Sycylii nie lubię.Wzgórza Korsyki to sama rozkosz; piękne są również wzgórza walijskie.W Szwajcarii wzgórza i góry stoją za blisko.Lodowce bywają śmiertelnie nudne: efektowne, owszem, lecz jedynie dzięki grze światła.„Widoki” także mogą znudzić.Człowiek wspina się ścieżką na szczyt - i proszę! Przed oczami rozpościera się taka czy inna panorama.Ale na tym koniec.Dalej nie ma już nic.Wszystko już się widziało.Wspaniałe, mówimy.I kropka.Ten kawałek świata leży pod nami.Zdobyliśmy go.VZ Aleppo popłynęliśmy statkiem do Grecji, zatrzymując się po drodze w rozmaitych portach.Pamiętam, jak we dwoje z Maxem zeszliśmy na ląd w Mersinie, jak cały dzień wylegiwaliśmy się na plaży, pływaliśmy w cudownie ciepłym morzu.Tamtego dnia nazbierał dla mnie mnóstwo żółtych nagietków.Uwiłam gigantyczny wianek, który Max włożył mi na szyję.Potem jedliśmy lunch, otoczeni morzem żółtych kwiatów.Niecierpliwie wyglądałam chwili, kiedy ujrzę Delfy: liryczne zachwyty Woolleyów działały zaraźliwie.Len i Katharine serdecznie zapraszali mnie w gościnę, a ja zgodziłam się z wdzięcznością.Rzadko kiedy w życiu byłam równie szczęśliwa i pełna oczekiwania, jak wówczas gdyśmy przybyli do Aten.Jednakże los płata figle w najmniej spodziewanych momentach.Pamiętam, stałam w hotelowej recepcji, właśnie wręczono mi pocztę; na wierzchu leżał stos telegramów.Zmartwiałam z przerażenia.Siedem telegramów mogło oznaczać jedynie złe wieści.Co najmniej przez dwa tygodnie byliśmy nieuchwytni, lecz teraz złe mnie dopadło.Otworzyłam pierwszy telegram - jak się okazało, chronologicznie ostatni.Ułożyłam je po kolei.Rosalind ma ciężkie zapalenie płuc, przeczytałam.Madge na własną odpowiedzialność zabrała małą ze szkoły i przewiozła do Cheshire.Stan jest poważny, donosiły kolejne telegramy.Ostatni - ten, który czytałam jako pierwszy - informował, że moja córka czuje się nieco lepiej.Rzecz prosta, dzisiaj byłabym w domu w niecałe dwanaście godzin, z Pireusu codziennie latają samoloty, wówczas jednak, w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym, nie znało się takich ułatwień.Nawet jeżeli da się zarezerwować miejsce, następny Orient Ekspres nie dowiezie mnie do Londynu wcześniej niż za cztery dni.Trójka moich przyjaciół zachowała się wspaniale.Len rzucił wszystko i pobiegł szukać w biurach podróży najbliższej rezerwacji.Katharine pocieszała mnie, jak mogła.Max niewiele mówił, ale wyszedł do miasta razem z Lenem.Idąc ulicą, półprzytomna po tym wstrząsie, stąpnęłam w jedną z owych kwadratowych dziur, w których ateńczycy z podziwu godnym uporem sadzą drzewa.Paskudnie skręciłam nogę w kostce i nie mogłam chodzić.Tkwiłam więc w hotelu, słuchając współczujących słów Lena i Katharine, zastanawiając się, gdzie się podział Max.Wreszcie przyszedł.Przyniósł dwie rolki solidnego gumowanego bandaża i plaster.A później spokojnie wyjaśnił, że wracamy razem, że się zaopiekuje i mną, i moją kostką.- Przecież jedziesz do Bassaj - powiedziałam.- Chyba miałeś z kimś się spotkać?- Och, zmieniłem plany.Właściwie powinienem wracać do domu, więc będę mógł się tobą zająć.Pomogę ci przejść do wagonu restauracyjnego albo przyniosę coś do jedzenia i w ogóle.Nie wierzyłam własnemu szczęściu.Pomyślałam wówczas, zresztą myślę tak do dzisiaj, jaki wspaniały jest ten Max.Niewiele mówi, nie szafuje wyrazami współczucia.Po prostu i zwyczajnie działa.Robi dokładnie to, co by się chciało, a nie ma lepszego pocieszenia.Nie użalał się nade mną, nie uspokajał, że Rosalind na pewno wyzdrowieje i że niepotrzebnie się martwię.Przyjąłtylko do wiadomości, że czekają mnie ciężkie chwile.W tamtych czasach nie znano sulfamidów, toteż zapalenie płuc stwarzało poważne zagrożenie.Wyruszyliśmy nazajutrz wieczorem.Podczas podróży Max wiele opowiadał o swojej rodzinie, o braciach, o matce - Francuzce z artystyczną duszą, uwielbiającej malarstwo, o ojcu, który nieco przypominał Monty’ego, na szczęście nie w kwestiach finansowych.W Mediolanie zdarzyła nam się przygoda.Pociąg się spóźnił.Wysiedliśmy - dzięki bandażom i plastrowi jako tako kuśtykałam - i spytaliśmy konduktora, jak długo potrwa postój.Dwadzieścia minut, oznajmił.Max zaproponował, żeby kupić pomarańcze, powędrowaliśmy więc do straganu, a później znów na peron.Minęło najwyżej pięć minut, aliści po pociągu nie było śladu.Poinformowano nas, że odjechał.- Odjechał? Przecież miał czekać dwadzieścia minut - wyjąkałam.- O tak, signora, ale był wiele w spóźnieniu.Czekał króciutko.Spojrzeliśmy po sobie osłupiali.Szczęśliwie przyszedł nam z pomocą jakiś wyższy urzędnik kolejowy.Radził, abyśmy wynajęli szybki samochód i puścili się w pogoń.Prawdopodobnie dogonimy pociąg w Domodossoli.Rozpoczął się wyścig żywcem wzięty z kina.Najpierw wyprzedziliśmy zbiega, potem daliśmy się wyprzedzić.Już to zrozpaczeni, już to pełni błogiego poczucia wyższości śmigaliśmy górskimi drogami, pociąg tymczasem wyłaniał się z kolejnych tuneli, raz przed nami, raz za nami.WDomodossoli stanęliśmy jakieś trzy minuty po nim.Chyba wszyscy pasażerowie - a już na pewno pasażerowie z naszego wagonu - nad wyraz zaciekawieni wychylali się z okien.- Ach, madame odezwał się starszawy Francuz, pomagając mi się wspiąć po schodkach.- Que vous avez du eprouver des emotions! - Francuzi potrafią zaiste cudownie ubrać myśl w słowa [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • luska.pev.pl
  •