[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Co, do cholery?Sięgnął do obręczy na czole, ale pani Markle powstrzymała jego dłoń.- Nie, nic z tego.- Kobieto - mruknął właściciel sklepu - co tu robisz?- Imprezę - wyjaśniła.W jej głosie brzmiała radość, ale też skryte ostrzeżenie.Ponura groźba.- Reszta śpi.- Jaka reszta? Czego tu chcesz?Pani Markle wytłumaczyła, w jakim stanie znalazła pana Yatesa i jak jego nowy pracownik pomógł jej i jak go okłamała, że ona i właściciel są starymi przyjaciółmi, po czym zakończyła, wskazując dwoje nastolatków:- Ale popatrz na nich.Już się zaprzyjaźnili.- Chcesz mnie powstrzymać, kobieto? I używasz mojego sprzętu, nie przejmując się, że może się zużyć lub zepsuć? Czego, do diabła, chcesz?Pani Markle wyprostowała się z godnością.- Impreza dobrze ci zrobi.- Jak diabli.- Pan Yates uniósł obie dłonie do obręczy.- A jeżeli zapłacę? - powstrzymała go kobieta.- Hę?- Impreza na mój koszt.Czemu nie?- Bo już siedzisz po uszy w kłopotach, kobieto.- Ale opuścił dłonie.- Na twoim miejscu jednak nie szastałbym pieniędzmi.Młodzieniec chrząknął i uwaga skupiła się na nim.- Ja mogę zapłacić.Zaoszczędziłem całkiem sporo i jeżeli pan chce.- Zamknij się - mruknął pan Yates.Chłopak przełknął ślinę i spojrzał na panią Markle.- Proszę, chciałbym pomóc.Wyglądała, jakby zaraz miała parsknąć śmiechem.- Proszę.- powtórzył chłopak.Pan Yates pokręcił głową.- Kurwa - zaklął cicho, po czym wbił wzrok w ścianę.Spojrzenie miał puste, znużone.Po długiej chwili zapytał jednak: - Skoro to impreza, mogę się napić?- Nie za dużo - ostrzegła pani Markle.- No, to w porządku.Nastoletnia pani Markle pochyliła się do młodego pomocnika i szepnęła:- Możemy iść gdzie indziej? Gdzieś, gdzie można porozmawiać?- Do sklepu?Wzruszyła tylko ramionami, jakby chciała powiedzieć: „Może być".Wstali oboje i ruszyli do drzwi zaplecza.Naparli na nie dłońmi, ale ani drgnęły.Nagle przyłączyła się do nich jeszcze jedna ręka i tym razem skrzydło się uchyliło.- Zachowuj się przyzwoicie - ostrzegła chłopaka starsza pani Markle.Przytrzymała drzwi, przepuszczając parę przodem, roześmiała się głośno.Młodzieniec obejrzał się jeszcze.Pan Yates siedział przy biurku sztywno, popijając z kubka do kawy i obserwując kobietę.Czuł się chory.Chory i uwięziony.Ale chłopak wyczuł też ostrożną, poturbowaną nadzieję w spojrzeniu właściciela sklepu.A potem drzwi się zatrzasnęły.Młody pomocnik i dziewczyna podjęli rozmowę, próbowali też tańczyć do nuconej melodii.Wirowali trochę niepewnie na brudnej podłodze.W jego ramionach dziewczyna wydawała się ciepła, żywa i namacalna - niewymuszenie i zwyczajnie żywa.To oczywiście było niemożliwe, ale młodzieniec cieszył się tym doznaniem.Uśmiechnął się, kiedy zerknął za okno.Ulica zmierzała w stronę linii nowych budynków - dziwne, wcale ich nie pamiętam - a na podjeździe pojawiła się pani Markle i właściciel sklepu.Trzymali się za ręce, a potem zaczęli tańczyć.Pastelowa łuna po zachodzie słońca rzucała barwne refleksy na świat.Chłopak zamknął oczy i w duchu wypowiedział najszczersze słowa podzięki.Kim Stanley Robinson(ur.1952.) jest najlepiej znany ze swoich marsjańskich powieści: Red Mars (1991), Green Mars (1993) i Blue Mars (1996) oraz ich kontynuacji The Martians (1999).Pisarz ten został odkryty przez Damona Knighta.Dwa pierwsze opowiadania Robinsona ukazały się w Orbit nr 18, w 1975 roku.Pierwsza powieść, The Wild Shore (1985), zapoczątkowała trylogię Orange Country, opisującą losy tych, którzy przetrwali globalną epidemię i schronili się w enklawie w Kalifornii.Inne powieści to: Icehenge (1984), The Memory of Whiteness (1985) i bardzo zabawna Escape from Katmandu (1989).Niektóre z wczesnych utworów Robinsona zostały wydane w zbiorze Remaking History (1991).To właśnie jeden z takich utworów.Kim Stanley RobinsonSen o WinlandiiWprowadzenie.Nad L'Anse aux Meadows zachodziło słońce.Wody zatoki nieruchomiały, podmokłe plaże spowiły mroczne cienie.Płaskie, wyciągnięte ramiona lądu wskazywały na przybrzeżne wysepki; za nimi wyłaniała się z morza nieco wyższa wyspa - stercząc nad powierzchnią wody jak wielki kamienny bochen, chwytała ostatnie okruchy dnia.Strumień, torujący sobie drogę przez podmokłą plażę, mruczał łagodnie.Ponad błotami, na wąskim, trawiastym tarasie, ledwie widoczne wznosiły się regularne zarysy niedużych kopczyków - tyle tylko pozostało po ścianach z darni.Tuż obok stały trzy lub cztery zbudowane z niej chałupy, a za nimi liczne namioty.Grupka ludzi - archeolodzy, studenci ostatnich lat, ochotnicy do prac ziemnych, goście - przesunęła się na skalistą skarpę, skąd widać było całe osiedle.Kilkoro zajęło się przygotowywaniem ogniska w kręgu z poczerniałych kamieni, pozostali wzięli się do rozpakowywania toreb z prowiantem i kartonów z piwem.W oddali odcinał się od wody potężny grzbiet Labradoru.Gałązki zajęły się szybko i wkrótce ognisko płonęło jak żółta iskierka na tle ponurego mroku.Kiełbaski i piwo przy ognisku nad morzem - a mimo to wśród zebranych panował zadziwiający spokój.Rozmawiano ściszonymi głosami.Ludzie zerkali często w kierunku osiedla, gdzie szef zespołu badawczego, wychudzony mężczyzna po pięćdziesiątce, oprowadzał właśnie swego szacownego gościa.Szacowny gość zaś nie wyglądał na uszczęśliwionego.Wstęp.Szef wyprawy badawczej, profesor archeologii z Uniwersytetu McGilla, przyglądał się swemu szacownemu gościowi z tym samym wyrazem twarzy, jaki przybierał zwykle w obliczu napastliwego studenta pierwszego roku.Szacowny gość, kanadyjski minister kultury, zadawał pytanie za pytaniem.Dlatego profesor postanowił zaprowadzić panią minister na miejsce, żeby osobiście obejrzała sobie kuźnię, dół pełen żużlu i nieduże śmietnisko przy budynku oznaczonym literą E.Kopce i dolinki pocięto równą siecią nowych rowów; doskonale prostokątne bruzdy w torfie nie mogły powiedzieć pani minister niczego o tym, co ujawniły.A mimo to uparła się, by je zobaczyć, a teraz nie przestawała zadawać kompetentnych pytań, na które odpowiedzi równie dobrze mógłby udzielić jej w Ottawie.- Owszem - wyjaśniał profesor - w kuźni palono węglem drzewnym, uzyskiwano temperaturę rzędu tysiąca dwustu stopni Celsjusza, sam proces był prostą redukcją bagiennej rudy żelaza, a otrzymywano w jego wyniku około kilograma żelaza z każdych pięciu kilogramów żużlu.Wszystko było tu tak samo jak w innych staronorweskich kuźniach - tylko że limonity zawarte w bagiennej rudzie, poddane analizie spektroskopowej, ujawniły, że wytapiana tutaj ruda pochodzi z północnego Quebecu, z okolic Chicoutimi.Nordyccy poszukiwacze przygód, którzy mieliby tutaj wytapiać żelazo, w żaden sposób nie mogli jej uzyskać [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • luska.pev.pl
  •