[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Oczywiście opędzanie się z mądrą miną od asteroidów i jeżdżenie w tej sprawie na zakupy na międzynarodowe sympozja — podobno po przeliczeniu wszystko zrobiło się tam teraz tańsze niż u nas — było równie wstrętne jak plamienie kawą warsztatów.Ale przynajmniej nie trzeba by było wysysać z palca cyrylicy, lecz co najwyżej zgrabne, wyraziste, twarde cyfry, sprawdzony i pewny taniec formuł — tak tańczą, metalicznie połyskując, dobrze dopasowane elementy silnika.Można byłoby pleść o niebie, o niebie.!Gdy tylko Malanow chciał coś osiągnąć, akurat to mu nie wychodziło.Nie można powiedzieć, że nic mu nie wychodziło.Nie, coś wychodziło, inaczej dawno już by sam zdechł głodu i rodzinę zagłodził; ale udawało się niechcący, wychodziło tylko to, do czego miał obojętny stosunek, czego właściwie nie chciał.Lecz gdy tylko czegoś zapragnął — nic.Wchodziły do gry najgłupsze powody, najbardziej idiotyczne zbiegi okoliczności.Gdy proponowano mu coś kuszącego czy przynajmniej dochodowego, Malanow obojętnie i zwyczajowo dziękował, wiedząc z góry, że nic z tego nie wyjdzie; i rzeczywiście, mijał tydzień, dwa czy trzy, i dobrze jeszcze, jeśli proponujący mieli ochotę zadzwonić i przeprosić, usprawiedliwiając się niespodziewaną dżumą, głodem i upadkiem Księżyca.Z reguły po prostu znikali i próby telefonicznego pościgu skazane były na niepowodzenie.A jeśli nawet udało się mu dodzwonić, ponownie obiecywali i znikali.Na dodatek czuł, że się na niego obrażają: tak nietaktownie przypomniał o własnym istnieniu.Stopniowo Malanow, niegdyś człowiek pełen energii, odważnie i z powodzeniem chwytający dwadzieścia spraw naraz, zupełnie opadł z sił.Prawie nie udawało mu się zmusić samego siebie do zrobienia czegokolwiek — prania skarpet czy napisania artykułu.To, do czego zmuszały go okoliczności, w osobie Irki czy Bobki, w postaci zamawiającego czy instytutowego szefostwa, jakoś jeszcze odwalał niczym dożywotni katorżnik.Nic mu się nie chciało, robił to tylko z poczucia obowiązku.Ale żeby zrobić coś z własnej inicjatywy — o nie, sługa uniżony! To strata czasu i sił, których brakuje już niemal na wykonanie choćby obowiązków… I tak nic z tego nie wyjdzie.A gdyby i wyszło — stracisz dziesięć razy więcej sił, niż zużyłby ktokolwiek inny, a wynik będzie dziesięć razy gorszy od tego, jaki osiągnąłby na twoim miejscu pierwszy lepszy… Naszarpiesz się tylko i najesz wstydu.Najesz wstydu i naszarpiesz.Nie miał już ochoty na nic.Zupełnie na nic.Nawet w kontaktach z najbliższymi ogarniała go niechęć.Rozmawiał, owszem, śmiał się, obgadywał seriale telewizyjne i zakupy, i wybory, ale wszystko jakby na rozkaz, pracochłonny i całkowicie bezsensowny.Tłumaczył coś Bobce, a sam myślał: „On ma w nosie moje gadanie, jednym uchem mu wchodzi, drugim wychodzi, i tak zrobi po swojemu”.Obejmował przed snem Irkę, ale nie odczuwał ani radości, ani pożądania, a po łbie mu krążyło: „Nie dasz jej szczęścia, nie możesz.Naszarpiesz się tylko i najesz wstydu”.Jeśli Irka zachowywała się cicho, po głowie krążyło jakby oczekiwane: „Widzisz? Nie wychodzi ci, ona nic nie czuje”.Ale wystarczyło, żeby jęknęła, a duszę kąsał inny jadowity kieł, jeszcze dłuższy i ostrzejszy: „Biedna… Udaje, żeby mi dogodzić, stara się mnie pocieszyć… Och, nie trzeba było nawet zaczynać”.Irka, wyczuwszy coś niedobrego, najpierw starała się mu pomóc; ni stąd, ni zowąd, jak w pierwszych latach, zaczynała mówić coś czułego i pochlebnego; za ostatnie grosze kupiła sobie kuszącą bieliznę, zmusiła się do diety, żeby poprawić figurę; bez jednego słowa z jego strony wymyśliła i zastosowała takie pieszczoty, że… I co wynikło? Zrobiło się jeszcze gorzej, ot co.Dał więc spokój.Pewnie zdecydowała, że wyprztykał się chłop, z naturą nie ma co wojować.Za „ni ma” nawet sąd nie zatrzyma.Rogów chyba mu nie zafundowała — chociaż, gdyby miała dziesięć lat mniej — przykleiłaby je obowiązkowo.Malanow świetnie to rozumiał, ale Irka tylko topiła żal w słodyczach.Na wiosnę trudno ją było poznać, przybrała z siedem kilo.Tylko raz nie wytrzymała.Malanow kolejny, nie wiadomo który już raz próbował ją namówić do rzucenia palenia albo przynajmniej do ograniczenia — słuchała przez pół minuty jego mądrych argumentów, potem rzuciła dzikie spojrzenie spod blond grzywki i wycedziła niemal z nienawiścią: „W życiu tak mało jest radości, chcesz mnie pozbawić tej ostatniej?”Ze dwie godziny ze sobą nie rozmawiali.Potem — nie ma ucieczki, północ blisko, terminy przyciskają — usiedli pracować.A w tej pracy też nie ma ucieczki: po kwadransie śmiali się do rozpuku.Ten czynnościowy stupor, ten obrzydliwy duchowy paraliż można było oczywiście wytłumaczyć zupełnie naturalnymi przyczynami.Pewnie tak, ale to było najgorsze, bo Malanow niczego nie mógł powiedzieć na pewno.Czy to presja, czy po prostu życie tak się układało, w końcu inni też nie mają słodko może po prostu trzeba częściej się śmiać? Nie wiadomo.Malanow nie wiedział.Ale prześladowało go męczące uczucie, że tam, na górze, umyślnie często dają mu do zrozumienia, że wszystko o nim wiedzą — dlatego jest na muszce w dzień i w nocy; wystarczy zrobić zły krok, na sekundę opuścić gardę, powiedzieć tylko jedno słowo czy nawet pomyśleć i…Co i? Tego też nie wiedział.Jeden do jednego, że uderzą nie w niego, lecz w Irkę albo w Bobkę.Tak już było.Lęk o nich stał się natrętnym koszmarem.Malanow nawet sny miał odpowiednie — często teraz krzyczał w nocy [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • luska.pev.pl
  •