[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jeśli zniżyć się ku potężnej bramie skalnej, gdzie spiętrzona dzikość jałowych urwisk przechodzi w kojący oko bezmiar zielonych pastwisk, wtedy bezkształtne ciało wężowej rzeki rozpada się na mnogie okruchy istnień ludzkich, zwierząt i wozów pchanych jednym przepotężnym nakazem w stronę jasności dnia.Ciągną już tak od lat zostawiwszy za morzem przeznaczenia urodzajne doliny winnic i oliwnych gajów, pola uprawne i trzody, zaciszne domostwa dające ochłodę w skwarny czas lata i chroniące przed mroźnymi wiatrami zimowej pory, swoje kobiety o wielkich, smutnych oczach otoczone gromadką kędzierzawych dzieci, opuściwszy białe świątynie na wzgórzach i groby przodków.Cóż za siła, cóż za potęga gna je do boju, do ran i krwi, do strupów cuchnących na ciele, chorób nieznanych a groźnych, do śmierci z głodu i pragnienia?Idą długie, zbrojne szeregi pieszych wojowników, mnogimi strumykami utrudzonych istnień powtarzając te same szlaki tajemnej wędrówki.Wielki szary głaz tarasuje drogę do światła dnia, więc nie zwalniając kroku rozchodzą się na boki, zagęszczają na brzegach, by po chwili połączyć się znów i zamknąć w torbieli ruchomej soczewki jedną z tysięcy przeszkód na trakcie.Ich śladem podążają stada jucznych osłów, uparcie pochłaniających spieczoną słońcem drogę odwiecznych nomadów, dla których życie jest ustawiczną wędrówką za ulotnym celem.Wiele z tych zwierząt ujrzało światłość dnia już w czasie Wielkiego Pochodu i on sam jest dla nich jedynym celem bycia; padną kiedyś wśród wysuszonych zwałów gliny nie dowiedziawszy się nawet o istnieniu świata innego niż świat wędrówki, głodu i pragnienia.Wolno kołyszą się na boki garbate wielbłądy niosące olbrzymie toboły zapasów i skórzane bukłaki z wodą; bez ich siły i wytrwałości niezwyciężona armia wymarłaby na niezmierzonych jałowych stepach.Świadome swej roli rozważnie wyszukują wśród ostrych kamieni miejsca dla nóg.Przystając od czasu do czasu, skacząc na wybojach, toczą się dwukołowe wozy bojowe ciągnione przez rącze konie.Teraz chybotliwe i niezdarne, na stepie potrafią gnać jak wiatr siejąc zamęt i śmierć w szeregach nieprzyjaciół.Na samym końcu hufce jeźdźców dają baczenie, by gniewni barbarzyńcy z podbitych plemion lub zgraje pospolitych rabusiów nie szarpały tyłów potężnej armii poruszającej się w skłębionym obłoku pyłu.Tam, pod przełęczą, opadł już gryzący tuman i rześkie powietrze poranka wabi oko kryształową przejrzystością i barwą czystego błękitu.U skalnej bramy narasta szum wylewającej się na równinę masy ludzi i zwierząt, czujne ucho wyławia zeń bezładny tupot nóg w łożysku wyschniętego potoku, szczęk zbrój, skrzypienie kół, ryki osłów i rżenie koni, coraz częstsze pokrzykiwania wojowników.Zaczynają się krzyżować w powietrzu polecenia wypowiadane doniosłymi i pewnymi siebie głosami ludzi przywykłych do wydawania rozkazów.Narasta tętent kopyt koni wyzwolonych z otępiającej ciasnoty kamiennego wąwozu i ożywionych dopływem nowych sił na widok rozległych przestrzeni stepu.Powoli ostatnie grupy jezdnych wylewają się na bezkres równiny i wtapiają w gigantyczny dywan utkany z kolorowych namiotów na szarozielonym tle stepu.Znać sprawność tych spalonych słońcem mężczyzn, bo wnet powstają przerwy między rozpiętymi płachtami i w głębi wyrasta potężna klamra z ludzkich czworoboków.Ramię przy ramieniu, głowa przy głowie stoją szeregi zbrojnych, tysiące tarcz lśnią w słońcu, chwieją się pióropusze na strojnych hełmach dowódców.Tysiące oczu wpatrują się w jeden punkt oczekując na przybycie tego, którego wola pchnęła ich na kraj świata, pozbawiła prostych codziennych spraw spokojnego żywota, dała poznać smak piasku w ustach, zapach własnej krwi, mękę pragnienia, ból po stracie najbliższego przyjaciela i gorzki smak zwycięstwa, a nade wszystko dała poczucie rozszarpywania kawał po kawale strupieszałego porządku świata.Co za potworna siła tkwi w tym młodzieńcu z dalekich gór, że idą za nim na śmierć jak na winobranie i pójdą tak długo i tak daleko, jak tylko będzie chciał.Drgnęły wyrównane szeregi, jakby jedną iskrą ożywione, bo oto zaprzęg wyłania się gwałtowny, pędzi jak wicher przed ścianą roziskrzonych oczu.Szlachetne zwierzęta rwą co sił w nogach, a on, kierując nimi jedną ręką, drugą pozdrawia wojska i zda się płynąć nad ziemią niesiony falą uwielbienia tysięcy serc, swobodny i wyprostowany w szalonej galopadzie - wybraniec bogów i ludzi.Zmącił się obraz, zwinął jak rulon twardego papieru i spłynął w dół, gdzie jeszcze przed chwilą migały kopyta białych koni.Teraz tylko rozbłyski światła gnały przez czerń znacząc falistą linią swoją drogę od brzegu do brzegu.Żagle.Wszędzie, jak okiem sięgnąć żagle.Biały las wyrósł na pomarszczonej toni morza i prąc przed siebie zmierza ku drugiej białej ścianie wstającej na horyzoncie.Zda się stado olbrzymich, dumnych łabędzi rozpostarłszy skrzydła płynie na spotkanie takiego samego powstającego w dali.Łopot wzdętych płacht napełnia przestrzeń upajającą melodią pędu wśród wiatru, wśród krzyku zwinnych mew i plusku fal rozcinanych drewnianą piersią kadłuba.W krąg króluje biel, biel i błękit, i nastrój dławiącego wyczekiwania na nieuchronne, co już wisi niewidzialnym wyrokiem nad głowami.Ludzie milczą.Wysmagane wichrami twarze zwrócone są w jedną stronę, oczy, co już niejedno widziały, spod przymrużonych powiek śledzą zbliżanie się białej chmury rozpękłej już na piramidy wrogich galeonów, brygów i korwet.W przedczas spełnienia tylko powaga i zaduma może mieć dostęp do nich, nieraz śmierci w oczy zaglądających.Twarde, żylaste dłonie kurczowo zaciśnięte na zbielałych od soli i słońca burtach, czekają na znak co pchnie je do morderczej pracy, a wtedy nie spoczną aż do zwycięstwa.Tępe paszcze armat wyczekująco spoglądają na boki, gdzie teraz znajome sylwetki płyną ku temu samemu przeznaczeniu; co będzie kiedy słońce zawiśnie w szczycie swej drogi, z której burty zjawi się najpierw wrogi kształt, z kim walczyć przyjdzie na śmierć i życie - nie wie nikt.Nikt ze śmiertelnych nie jest zdolny przewidzieć co wyłoni się z chaosu krwawego spektaklu na środku morza, spektaklu bez widzów, lecz każdy z tych ludzi o skupionym spojrzeniu szaroniebieskich oczu wierzy w nieomylność i gwiazdę dowódcy, który z wysokości flagowego okrętu śledzi przez perspektywę ruchy nieprzyjacielskiej armady.Idą jak potężna biała fala, zajmują już niemal pół widnokręgu.Jest ich bardzo wiele.Kątem oka widzi pytające spojrzenia swoich podwładnych czekających w napięciu na jeden jego gest.Ale nie nadszedł jeszcze czas.Twarz skryta w cieniu głębokiego kapelusza, przy oku lśniąca rura lunety trzymana w wąskich delikatnych dłoniach.Wtem odjął lewą, uniósł nieznacznie i skinął przyzwalająco głową.Huknął strzał z dziobowej armaty i pierwszy posłaniec śmierci chichocząc pomknął na wroga.Na ten sygnał rozerwała się posłuszna armada na dwie części i pomknęła jak wicher ku skrzydłom zaskoczonego nieprzyjaciela.Szli rzędem plując ogniem dział w skotłowaną białą masę, a każdy pocisk był celny.Huk wystrzałów, świst kuli, głuche odgłosy detonacji, trzask łamiących się masztów i dymy pożarów wypełniły bez reszty świat.Skryło się słońce za czarną chmurą dymów, pierzchły gdzieś ptaki srebrnopióre, ustał wiatr dmący od rana i zamarła toń morza w niemym oczekiwaniu na wielką daninę statków i krwi [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • luska.pev.pl
  •