[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.On natomiast podporządkowywał się rozkładowi dnia narzuconemu pracz ślepców, ale nic żył lękiem w oczekiwaniu chwili, kiedy zabraknie żywności.W szesnastym dniu Vasco odprowadził Wladasa na bok.Powiedział mu, że kończą się rezerwy produktów, które można spożywać na zimno.Ludzie stają się coraz bardziej rozdrażnieni i nie byłoby dobrze zawiadamiać ich o tym.Poprzedniego dnia, jeden z ocalonych, młody chłopak, wyszedł z budynku bez określonego celu — po niedługim czasie znaleziono go leżącego w jamie.Ludzie zaczynali się ze sobą sprzeczać z nieważnych powodów, a potem trudno było ich uspokoić.Większość znajdowała się na granicy załamania psychicznego i niewiele brakuje, aby wybuchła zbiorowa histeria.W pierwszych godzinach osiemnastego dnia na głównej sali, gdzie była wspólna sypialnia, rozległy się okrzyki radości.Któryś z podopiecznych ślepców nic mógł spać, gdyż czuł jakąś dziwną zmianę.Wyszedł na zewnątrz i stanął na ganku.Na linii horyzontu ujrzał czerwonawą kulę.To było słońce.Wszyscy wybiegli pośpiesznie, potykając się i wpadając na siebie wzajemnie, i patrzyli ogarnięci wielką, wspólnie przezywaną radością.Znieruchomieli.Czekali na więcej światła.Vasco chodził od jednego ocalonego do drugiego i pytał, czy rzeczywiście coś widzi, czy znów nie ulegli złudzeniu.Ktoś sobie przypomniał, że przecież można zaświecić zapałkę.Po kilku próbach pojawił się blady płomyczek, który wprawdzie nie dawał ciepła, ale był widoczny.Ludzkie oczy wpatrywały się weń, jakby uczestniczyły w nadzwyczajnym, niewytłumaczalnym cudzie.Światło stawało się coraz jaśniejsze i pojawiało się z taką samą powolnością, z jaką przedtem zanikało.Był to wspaniały dzień powszechnej radości, którą wszyscy spijali jak wino.Serca rosły pełne miłości i dobrej woli.Na nowo rodziły się oczy, niewinne, nie znające zła jak dzieci.Zebrani poszli jeść do ogrodu.Vasco nawet zwiększył racje żywnościowe — przecież wszystko wracało do normy.Słońce wznosiło się w swej zwykłej, codziennej wędrówce.O czwartej po południu można już było z odległości czterech metrów dojrzeć człowieka lub przedmiot.Ale kiedy słońce zaszło, znów zapadły takie same niezgłębione ciemności.Uciekinierzy rozpalili ognisko: ogień ledwo chłonął suche drewno, płomyki były nikłe i jakby przezroczyste.Często gasło, a wtedy podsycali je kawałkami papieru i własnym oddechem, aby utrzymać to blade źródełko ciepła i światła — obietnicę przyszłego życia.Jeszcze o północy trudno ich było zmusić, żeby poszli spać, ale usłuchali, kiedy Vasco kategorycznie tego zażądał.Jednak tej nocy spały tylko dzieci.Ci, którzy mieli zapałki, palili je od czasu do czasu i śmiali się do siebie, jakby odnaleźli kamień filozoficzny życia i szczęścia.O wpół do piątej rano już wszyscy stali na podwórzu i patrzyli w czarne niebo.Czekali, aby zobaczyć wszystkie barwy świata? Pragnęli wejrzeć w rozwierający się horyzont, zobaczyć, jak wypływają zeń góry i obłoki, jak wyrastają drzewa, wyfruwają motyle? Pierwszy człowiek czcił swój ogień i kłaniał się Dawcy Życia.A oni, uciekinierzy z miasta ciemności, skazańcy pod murem śmierci, oczekiwali swojego ułaskawienia.Słońce świeciło mocniej.Przyzwyczajone do ciemności oczy teraz się zamykały.Ślepcy wyciągali dłonie ku ciepłodajnym promieniom i kręcili się w kółko, żeby poczuć je na swoich ciałach.Wladas nigdy nie potrafił opowiedzieć tego momentu.Czymże są słowa, jak można opisać życie, które wraca do życia? Odkryły się nieznajome twarze należące do znajomych głosów.Ludzie śmiali się i obejmowali poznając na nowo.W bladym świetle poranka zniknęły z ludzi wszystkie zasłony i maski, za którymi kryli oni swoją ludzką miłość i solidarność — dopiero potem, w mocniejszym i pewniejszym świetle, przywdzieją je na nowo.Ale jeszcze nie teraz.Ślepców obejmowano i płakano.Uciekinierzy płakali — ich oczy, nic nawykłe do światła, jeszcze bardziej poczerwieniały.W południe płomienie ognia parzyły.Po raz pierwszy uciekinierzy zjedli gorącą, gotowaną potrawę.Przez resztę dnia nikt nic pracował.Ocaleńcy napawali się światłem rozglądali się na wszystkie strony, rozpoznawali miejsca, po których poruszalil się w ciemnościach — jakie wszystko wydawało im się inne i dziwne.A miasto? Co stało się z ludźmi w mieście? Uciekinierzy mający tam rodziny przestali się uśmiechać.Ilu umarło? Kto znajdował się w potrzebie? Wladas powiedział, że następnego dnia wyjdzie do miasta i zbada sytuację.Inni zaproponowali mu swoje towarzystwo.Zdecydowano, że pójdą trzej mężczyźni.Wladas bardzo źle spał tej nocy.Teraz nastąpiła reakcja na zmianę trybu życia.Ręce mu drżały i bał się — nic umiałby jednak wytłumaczyć swojego lęku.Wróci do miasta, rozpocznie nowe życic… Praca, przyjaciele, kobiety… Nie… wszystkie wartości, wszystko, co niegdyś cenił, utonęło w mroku.Nie był już takim samym człowiekiem, jak przedtem.Przez półotwarte drzwi wpadało migocące światełko lampy — pozostawiono je, aby ludzie spali spokojnie na znak, że nie ma niebezpieczeństwa.Wladas prowadził zwykłe, spokojne życie.Po tym, jak stracił wzrok, jak otarł się o śmierć, stał się mniej odporny.Kim jesteśmy? Co jesteśmy warci? Dokąd zmierzamy? Pamięć przywracała przeżyte chwile: szczekanie psów, człowiek na ziemi, jęczący, jakby go coś bolało, jego własna dłoń ściskająca lewar, Vasco prowadzący go po ulicy, szef, który pojawił się w okienku, wspomnienia z dzieciństwa.Wreszcie zmorzył go sen, ciężki pełen koszmarów.Wyruszyli o wschodzie słońca drogą wzdłuż torów kolejowych.Jednym z towarzyszących był mężczyzna średniego wzrostu, żonaty, nie miał dzieci.Żona została na farmie.Drugi był w wieku Wladasa.Miał braci i siostry — mieszkali na drugim końcu miasta.Uratował go ślepiec, kiedy szukał drogi do domu.Na początku szli rozmawiając, ale przynaglani niecierpliwością wytężali wszystkie i tak nadwątlone siły w szybkim marszu.Pierwsze domy przy torach wyglądały zwyczajnie.Za zakrętem rozpoczynało się miasto.Przeszli przez pierwsze mosty i wydostali się na główną ulicę, po czym skręcili w jedną z mniejszych przecznic.Ulica też wydawała się spokojna, jakby nic się nie zdarzyło: w jedną i drugą stronę szli ludzie — może tylko wolniej niż zazwyczaj.Na rogu parę osób niosło do ciężarówki umarłego, przykrytego zwykłym płótnem.Towarzyszący im płakali.Przejechał zielony wojskowy samochód.Właśnie przez głośniki nadawano komunikat rządowy.Dekret o stanic wyjątkowym.Ci, którzy sięgną po cudzą własność będą rozstrzelani.Rząd rekwiruje wszystkie magazyny z żywnością, która będzie rozdzielana według potrzeb ludności.Każdy pojazd mechaniczny pozostaje do dyspozycji władz.Każdy mieszkaniec w przypadku stwierdzenia w jakimś domu, budynku, lub innym miejscu niedobrego zapachu ma obowiązek zawiadomienia o tym policji, w celu ustalenia, czy na danym terenie znajdują się martwi ludzie.Umarli będą grzebani we wspólnym grobie.Wladas nic chciał wracać do swojego domu.Przypomniał sobie wołające głosy zza półotwartych drzwi, kiedy on, zdjąwszy buty, uciekał pozostawiając ludzi na łasce losu.Musiałby dzwonić, gdyby wyczuł gdzieś… niedobry zapach.Widział już tyle rzeczy i nie chciał pozostawać dłużej na ulicy [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • luska.pev.pl
  •